2. "Dobry wieczór"

6.3K 517 72
                                    

Jest coś takiego w pracy nauczyciela, co sprawia, że nawet wizja dwumiesięcznych wakacji, przerwy wiosennej i wolnych świąt nie wynagradza owego faktu. Mam na myśli zabieranie pracy ze sobą do domu.

Jeżeli kiedykolwiek wydawało się wam, że gdy nauczyciel robi kartkówkę, czy sprawdzian, robi to tylko po to, by przez godzinę posiedzieć i pomyśleć nad sensem egzystencji, albo pograć na telefonie, byliście w błędzie.

Co z tego, że przez chwilę porobię nic, skoro później, po powrocie do domu, będę musiał przeczytać te wypociny, przemyśleć je, a w ostateczności jeszcze względnie fair ocenić? Czasami to jest nawet zabawne.

Siedzisz w jakiejś dziedzinie od lat, przestudiowałeś dany materiał, nauczyłeś się go, zaliczyłeś z niego kolokwia i jeszcze raz tyle egzaminów w sesji, a później przychodzisz na zajęcia, gdzie wałkujesz od podstaw kwestie dla ciebie totalnie oczywiste.

Dlatego byłem sobie poniekąd wdzięczny, że nie miałem talentu matematycznego, albo chemicznego, bo nauki ścisłe raczej, powtarzam: w większości przypadków, charakteryzują się jedną, ewentualnie dwoma poprawnymi odpowiedziami. W naukach humanistycznych, pomijając historię, nie psychologię historii, ile jest ludzi, tyle jest odpowiedzi.

Każde wypracowanie jest inne. Każde czyta się jak prolog nowej książki o tej samej tematyce i o ile większość uczniów wybiera podobny, prostolinijny sposób udowadniania własnych tez, tak niektórzy potrafią popłynąć z falami w kierunku czegoś, na co sam byś nie wpadł.

Uwielbiałem przeprowadzać burze mózgów na lekcjach. Kochałem zasiewanie ziarenka niepewności w uczniach, by podważali to, w co wierzą, albo zażarcie chcieli tego bronić, bo to jakich wniosków szukałem nie było określone, to rodziło się w trakcie.

Kolejna sprawa – jeżeli kiedykolwiek, jakikolwiek nauczyciel zapytał: „co autor miał na myśli", popełnił błąd kardynalny. Nie ma błędnych tez, jeżeli jest się w stanie je udowodnić. Nie wiesz o czym myślał Dante pisząc Boską Komedię, prawdopodobnie wcale nie o treści dzieła. Prawdopodobnie odbiegał koncepcjami daleko, notując to, na co miał właśnie ochotę, albo idąc konkretnym, zaplanowanym przekazem. Może myślał o zupie? Albo o seksie? Albo o tym kiedy sam spotka się ze śmiercią? Więc pytanie powinno brzmieć: „W jaki sposób przemawia do ciebie ten twór? Co z niego rozumiesz i dlaczego?". W ostateczności... Wracając ze stopni filozoficznych, na stopnie czysto szkolne – „Co Betsy DeVos chce żebyś z tego rozumiał?".

Przykro mi się patrzy na zindoktrynowane, młode umysły, którym zabiera się możliwość myślenia nieszablonowo, w imię jakiejś idei.

Jasne, niby zostały przyjęte normy i kanony rozumienia literatury, zwłaszcza pięknej, przez ludzi mądrzejszych ode mnie. Ale jako człowiek zakochany w nauce o człowieku i osobowość z natury buntownicza, bez chęci do realnego, fizycznego buntowania się, miałem ochotę czasem tupnąć nogą i powiedzieć: „co z tego, że tak piszą w podręczniku, literatura jest sztuką, a sztukę rozumie się przez własne doświadczenia, osądy i to, w jaki sposób chce się ją rozumieć".

Więc często miałem ochotę zaprzeczyć moim ściągom z podstawy programowej i powiedzieć krótko: „Romeo i Julia to obraz bardzo toksycznej miłości, która nie jest nawet miłością, a młodzieńczym uniesieniem". Oczywiście – nie zaprzeczę temu, że Szekspir wyprzedzał swoje czasy, że był wybitny i rewolucyjny dla swojej epoki, a uczniowie muszą zrozumieć jak kształtował się świat przez pryzmat właśnie epok nie tyle historycznych, co literackich.

Ale błagam was, mówienie w dwudziestym pierwszym wieku: „napiszcie na egzaminie o pięknej, wielkiej miłości szesnastolatka do czternastolatki, jeśli dostaniecie temat o prawdziwych uczuciach, to wam więcej punktów doliczą", mocno zaburza percepcję dopiero rozwijających się, doświadczających nowych emocji, młodych ludzi.

american novel {hemmings} ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz