7. Zew Caluma

5.8K 429 308
                                    

Rozmawialiśmy już o cudzie natury jakim są rodzice uczniów liceum, prawda? Charakterystyka całego przekroju tego gatunku jest zdecydowanie bardziej zajmująca, niż charakterystyka nastoletnich grup społecznych. Z jednej strony mamy te wszystkie przejęte mamuśki, które wierzą, że mając z tobą nieustanny kontakt, załatwią swojemu dziecku dobre oceny. Później taki znudzony nastolatek przynosi ci marketową kawę i patrzy na ciebie z miną „ja wiem, że to wiocha, ale matka by mnie zjadła, gdyby pan jej nie dostał". Później są całkowite duchy – postaci zlepiające się ze sobą w tłumie, bez konkretnej ochoty na asymilowanie się z tobą, prawdopodobnie obrażają cię w domu razem ze swoim dzieckiem, ale uśmiechacie się do siebie podczas wywiadówek oraz apeli, bo tak wypada. Nie zapamiętasz żadnego z nich, nawet się nie staraj, oni wyglądają zupełnie tak samo. Rodzice – patusy, którym nawet nie chce się chcieć, przychodzą tylko, gdy do szkoły przyjedzie policja, uważają, że w sumie to im wszystko jedno, byle nie wysyłać ich gówniarza do poprawczaka, chociaż są i tacy, którzy tego właśnie oczekują. Odwrotnie proporcjonalnie – nadopiekuńczy, walczący jak lwy oraz lwice, z wiecznie bojową postawą, bo przecież to moja wina, że ich pociecha, ich Cherubinek, ich słoneczko i oczko w głowie, wpadło w złe towarzystwo. Pewnie wymagam za dużo! I dlatego musi odreagować biorąc w żyłę.

Właściwie ostatniego typu nie znosiłem najbardziej, chociaż nie... Najbardziej do szewskiej pasji doprowadzali mnie rodzice z kompleksem zawyżonej ambicji, którym wydaje się, że ich dorastający człowiek to nadczłowiek i trzeba go cisnąć, trzeba go nieustannie, w kółko doszkalać, nie ma opcji na spóźnienia, zwolnienia, czy cokolwiek z tych rzeczy.

Tacy właśnie rodzice tworzą epidemię.

Dosłownie.

Tylko ten typ rodzica jest na tyle nieugięty, na tyle zapatrzony w siebie oraz swoje ego, by nie dbając o nic, prócz wyniku, wysyłać swoje chore dziecko do szkoły.

W podstawówkach jest gorzej, tam dzieciaki dopiero uczą się higieny, licealiści, albo raczej ich większość, wiedzą że wypada kaszleć w ramię, myć ręce, nie zbliżać się szczególnie do zdrowych i najlepiej w ogóle nie przyjść do szkoły.

Ale chcąc nie chcąc, wciąż, nawet nad prawie osiemnastolatkami, pieczę sprawują jakieś jednostki wychowawcze, zatem gdy tylko słyszałem kaszlącego, smarkającego, albo rzygającego ucznia, miałem pewność, że rano usłyszał: „nie symuluj, tylko zacznij się uczyć".

Jako dzieciak lubiłem chorować. Zawsze po wyjściu mamy, która widziała mnie niemalże w stanie rozkładu, magicznie poczuwałem się lepiej, ubierałem ciepłe skarpety i niby na wyścigi biegłem do konsoli. Nie zważając na ból gardła, który przeszkadzał mi w braniu leków, wyjadałem wszystkie, dobre rzeczy z lodówki, po czym gdy ona wracała, ponownie kładłem się do łóżka, mówiąc, że próbowałem się uczyć, ale jest mi tak ciężko i tak bardzo boli mnie głowa.

Jestem nauczycielem, więc zabawnym jest dla mnie fakt, iż chodząc do liceum, miałem tak wielką awersję do szkoły momentami, że nie chcąc tam iść, jadłem surowe ziemniaki, wystawiałem mokrą głowę za okno, piłem gorącą herbatę ze stopami w lodowatej wodzie, albo wsadzałem termometr do herbaty.

Pamiętam jeden raz, na samym początku szkoły średniej, gdzie zamiast nauczyć się na klasówkę z matmy, przegrałem całą noc w jakąś gierkę, więc rano nie umiałem nic i tak bardzo bałem się obrażonego wzroku Liz Hemmings, że w panice zacząłem trzeć czoło, by termometr elektryczny pokazał zawyżoną temperaturę.

Mama oczywiście bardzo się przejęła, zapisała mnie do lekarza, a w drodze do niego miała bardziej obrażony wzrok niż kiedykolwiek, bo tak tarłem to czoło, że pojawiły się na nim strupy i zrobiłem z siebie epickiego idiotę przez doktorką.

american novel {hemmings} ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz