Rodzina to często ciężki temat. Nawet dla dorosłych ludzi. Z jednej strony większość z buntujących się nastolatków, żyje z myślą, że gdy już „pójdzie na swoje", będzie w stanie zupełnie odciąć się od swoich bliskich, albo zwyczajnie nie brać ich opinii pod uwagę. Mimo wszystko, często rodzice mają tendencję do zmieniania swojego nastawienia wobec dzieci, gdy te już z nimi nie mieszkają. Nagle stają się niesamowicie ugodowi, rzadko wspominają złe chwile i przy takim przeobrażeniu, ciężko jest trwać przy swoich postulatach o byciu nieugiętym. Przynajmniej to przeżywałem przez całą niedzielę.
Kiedy siedziałem jeszcze na maminym garnuszku, wyobrażałem sobie, jakie to będzie cudowne, gdy wreszcie zacznę podejmować wyłącznie własne decyzje. I o ile Liz nigdy nie była jakoś mocno apodyktyczna, to wciąż, miewaliśmy spięcia, przez podobieństwo naszych charakterów. Jako że nie znałem swojego ojca, a mój najstarszy brat ustatkował się dość szybko, ten środkowy, to znaczy Jack, to znaczy człowiek, który potrafi wszystko, uznał, że ma prawo o mnie decydować i zachowywać się jakby był moim tatą.
I z jednej strony wiem, dla niego to również była ciężka sytuacja, ale pomijając to, że dawał mi reprymendy, przy okazji wciąż pełnił funkcje starszego rodzeństwa, do którego porównywano mnie nieustannie – przez całe dzieciństwo.
Dlaczego nie jestem najlepszy z matematyki w klasie, Jack był!
Dlaczego nie znoszę piłki nożnej, przecież Jack pełnił funkcję kapitana drużyny!
Dlaczego nie jestem taki wygadany, dlaczego nie jestem taki błyskotliwy, dlaczego nie mam stypendiów za oceny, dlaczego nie otwieram własnej firmy w wieku osiemnastu lat, dlaczego siedzę w Nowym Jorku, dlaczego nie wyjechałem do Los Angeles, dlaczego moja żona nie jest fotomodelką, dlaczego nie mam żony... Przecież Jack to wszystko zrobił!
Ja jestem ja. I ja po niedzielnym spotkaniu z mamą i bratem, gdzie usłyszałem, że świetnie gotuję, ale to raczej babskie zajęcie, gdzie dowiedziałem się, że to dość zabawne, iż taki nieogarnięty Mike był w stanie znaleźć sobie kobietę i mieć z nią dziecko, że powinienem obciąć włosy, że najlepiej jakbym porobił coś więcej w tej szkole, wykazał inicjatywę zamiast tylko uczyć angielskiego... Siedziałem jak wyprana z emocji wydmuszka, znacząco podpita tanim, marketowym winem.
Pocieszałem się faktem, że teraz na kolejne pół roku mam spokój, w dniu urodzin zadzwonią, święta spędzę z rodziną Ashtona na przykład, a Jack wróci do słonecznej Kalifornii być Jackiem dalej.
Na co dzień nieszczególnie się tym zamartwiałem. Nie czułem się mocno skrzywdzony przez los, albo jakoś szczególnie dojechany. Lubiłem rozmawiać z mamą, gdy brata nie było w polu rażenia, z nim kontaktowałem się tylko, gdy zachodziła jakaś kryzysowa potrzeba, więc świat stał na porządku dziennym.
Chcąc nie chcąc jednakże – po takich kumulacjach, potrzebowałem resetu.
Już plułem sobie w brodę, iż w poniedziałek rano zjawię się na zajęciach skacowany, mimo wszystko kiedy zacząłem wlewać w siebie wino do kolacji, po niej ono jakoś lepiej wchodziło.
Iris Martin miała naprawdę strasznego pecha w nachodzeniu mnie, w sytuacjach, w których wolałaby mnie nie widzieć. Nie spodziewałem jej się tamtego wieczoru, prędzej pomyślałem, że to Mike domyślił się, że mi średnio, widząc wiadomości na Messengerze. Ale zamiast tego, nastolatka zadzwoniła do drzwi, a ja niewiele myśląc krzyknąłem:
- Otwarte!
Weszła akurat w chwili, gdy przelewałem ostatnie krople wina z butelki do kieliszka, dlatego przeniosłem na nią wzrok, marszcząc brwi.
- Iris... Ty naprawdę masz beznadziejne wyczucie czasu.
Domyślałem się jak wyglądam. Wciąż miałem na sobie koszulę, rozpiętą do połowy, włosy opadające bezwiednie na czoło, odrobinę nieobecny wzrok oraz zaczerwienione przez promile policzki.
CZYTASZ
american novel {hemmings} ✓
Fanfic"Patrząc na rodziców Iris Martin, jako nauczyciel, albo raczej jako człowiek, uświadomiłem sobie parę prostych faktów dotyczących życia. Po pierwsze - biedna cheerleaderka. Po drugie - pieniądze zdecydowanie piorą mózgi bardziej niż gry wideo. Po tr...