Rozdział XXVI

32 3 0
                                    

Przejechaliśmy przez granicę bez żadnych problemów. Pokazaliśmy paszporty i wjechaliśmy do Kanady. Nie zadano nam żadnych pytań, ani nie przeszukano samochodu. Tak, to było zdecydowanie zbyt łatwe i teoretycznie powinnam się z tego cieszyć, ale z jakiegoś powodu czuję jedynie narastający z każdą godziną, niczym nieuzasadniony niepokój. Nie żeby wiezienie takich ilości kokainy, samo w sobie nie było stresujące. Czyli jednak pozostały we mnie resztki zdrowego rozsądku. Odzywa się mój instynkt samozachowawczy. Podpowiada: wiej. Nie mogę. Jest już za późno, żeby się wycofać. Jesteśmy już w Toronto, więc postanawiam wjechać na stację benzynową.
Max śpi jak dziecko, ale niestety muszę go obudzić. Mówię do niego, ale nie reaguje, więc lekko potrząsam nim za ramię, aż w końcu otwiera oczy.

- Muszę skorzystać z toalety. - rzucam, a on wygląda przez szybę i rozgląda się dookoła.

Jest zaspany, więc dłuższą chwilę zajmuje mu ogarnięcie, co się właściwie dzieje.

- To ja w tym czasie skoczę do sklepu. Chcesz coś do jedzenia? - pyta.

- Możesz kupić mi hot doga. - mówię, chociaż z tego wszystkiego nie czuję nawet głodu. Odpinam pas i otwieram drzwi od samochodu, żeby wysiąść. Max też próbuje wydostać się na zewnątrz, ale ledwie się podnosi, a jego twarz wykrzywia się w grymasie bólu i siada z powrotem na fotelu. - Dobrze się czujesz? - Obchodzę Range Rovera dookoła i staję przed nim, a rękoma opieram się o dach samochodu. - Kiepsko wyglądasz. - Oczy ma podkrążone, poza tym jest strasznie blady.

- Nic mi nie będzie. - wzdycha - Kurwa. - przeklina, jakby od razu tego pożałował. - Zaraz wstanę, tylko... Nie musisz na mnie czekać. Idź.

- Co się dzieje?

- Bandaż musiał się poluzować. Jezu.

Z bólem zaciąga się powietrzem, łapie się za drzwi samochodu i tym razem udaje mu się podnieść.

- Będziesz potrzebował pomocy? - pytam, a Max tylko przewraca oczami. - Okej. Jak chcesz.

Skoro tak, to nie może być z nim jeszcze wcale tak źle. Dlatego zamykam samochód i po prostu idę skorzystać z toalety.
Gdy z niej wychodzę, Maxa nigdzie nie widać. Postanawiam cierpliwie na niego zaczekać i czekam przez jakieś piętnaście minut, aż wreszcie mam dość bezczynnego stania i wchodzę do męskiej ubikacji.
Chłopak stoi przed lustrem, rozebrany od pasa w górę i bezskutecznie próbuje owinąć swój tors bandażem, ale za każdym razem, gdy próbuje zamocować go na swoich żebrach, bandaż wypada mu z rąk i rozwija się po podłodze. Tym razem, nie pytam, czy potrzebuje pomocy, tylko od razu do niego podchodzę.

- Podnieś ręce. - rzucam, a końcówkę bandaża ostrożnie przytrzymuję palcami przy jego klatce piersiowe.

- Poradziłbym sobie.

- Oczywiście, że tak. - Uśmiecham się do niego pocieszająco. - Powiedz, jeśli będzie za ciasno, okej?

Blondyn przytakuje skinieniem głowy.

- Dzięki. - Jakimś cudem, jednak przechodzi mu to przez usta. - Za wszystko. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.

- Zapewne utknąłbyś tu na całą noc.

Nie. Gdyby nie ja, w ogóle nie zostałby pobity i nie musiałby też przemycać do Kanady kilogramów narkotyków.

- Co będzie później, Holly? To znaczy, gdy będzie już po wszystkim.

- Mówiłam ci. Porozmawiamy o tym później.

- Rozumiem. - Bierze kolejny, powolny wdech, zanim znów się odzywa. - Nie będziemy się już spotykać, prawda?

- Skąd ten pomysł?

- Coś się zmieniło, Holly. Niby jesteś tu ze mną, ale mam wrażenie, że myślami błądzisz gdzieś daleko.

Ma rację. Ciągle myślę o Wiktorze i o tym, jaki będzie zdezorientowany, gdy się ocknie i spostrzeże, że zniknęłam. Chciałabym zadzwonić do niego; powiedzieć mu, że nic mi nie jest i niedługo wrócę, ale nawet nie mam przy sobie telefonu. Nie wzięłam go ze sobą, bo inaczej mógłby mnie namierzyć.

- Przepraszam, Max. Nie chciałam...

Nie chciałam, zranić jego uczuć. Nie chciałam, żeby miał przeze mnie kłopoty, a raczej nie przeze mnie, a przez to, kim jestem. Nie chciałam go okłamywać. Cholera, jest tak wiele rzeczy, za które powinnam go przeprosić, że nie wiem, od czego zacząć.

- Nie, nie przepraszaj. Jest jak jest i tyle. To nie twoja wina.

Właśnie, że moja. Zresztą, to i tak już nieważne. Liczy się tylko to, żebyśmy załatwili, co mamy do załatwienia i wrócili do Detroit. Dowiezienie go z powrotem do domu, to mój priorytet. Potem będę martwić się całą resztą.

- Gotowe.

Spinam bandaż dwiema metalowymi klamrami i odsuwam się do tyłu. W samą porę, bo czuję, że muszę jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Inaczej nie wytrzymam, powiem mu całą prawdę i może poczuję się dzięki temu lepiej, ale to jedynie skomplikuje sytuację. Zresztą, kogo ja próbuję oszukać. Nie chcę tego zrobić, bo wtedy pewnie by mnie znienawidził.
Łapię za klamkę, otwieram drzwi i wychodzę, zanim on zdąży się ubrać. Upewniam się, że Range Rover stoi na swoim miejscu i idę zamówić nam hot dogi. Po drodze biorę też kilka puszek energetyków, paczkę paprykowych Pringlesów i żelki. Jesteśmy dopiero w połowie drogi, więc czekają mnie kolejne cztery godziny za kółkiem. Potrzebuję kofeiny prawie tak bardzo, jak opioidów. Właśnie. Jak ja mogłam zapomnieć o podstawie mojej egzystencji. Płacę za wszystko gotówką, a gdy czekam, aż bułki podgrzeją się na grillu, dyskretnie wysypuję sobie na rękę kilka tabletek, wkładam je do ust i popijam Tigerem. Max akurat pojawia się obok mnie, więc podaję mu opakowanie Oxycontinu.

- Nie mogę, Holly. Zamierzam prowadzić, a to byłoby...

- Nieodpowiedzialne? Obawiam się, że konając z bólu, będziesz stwarzał większe zagrożenie na drodze.

- Dobra, dawaj.

Tak myślałam, że nie będę musiała długo go namawiać.

- Jakie sosy? - Blondynka zerka na nas zza lady.

- Ketchup. - odpowiadam.

Chwilę później znów siedzimy w samochodzie. Jemy hot dogi, oksykodon zaczyna działać i świat od razu nabiera żywszych kolorów. 

Królowa ZniszczeniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz