34

193 14 18
                                    

Michael


- Czy moglibyście przestać nakładać mi ten wstrętny puder już szósty raz? Jestem facetem, na Boga!

- O, chyba przekroczyliśmy właśnie granicę cierpliwości króla - spojrzałem na mojego managera wściekłym wzrokiem, co od razu go powstrzymało od dalszych komentarzy.

- Nie mam do was siły, jesteście jak cyborgi, wychodzę stąd - wstałem z metalowego niewygodnego krzesła w garderobie i ruszyłem w stronę niewielkiego pomieszczenia, w którym leżały moje rzeczy. Wyjąłem telefon i   kliknąłem na numer Mariny.Długo nie odbierała, ale w końcu usłyszałem szum.

- Kochanie, pomyślałem...

- Halo? Czy pan jest kimś z rodziny? -  zatkało mnie, co to za facet do cholery? - Halo! Halo! Proszę się odezwać!

- T..ttak, yyy, to znaczy prawie tak, to znaczy... O co do diabła chodzi i kim pan jest? Gdzie Marina i czemu odbiera pan jej telefon?

- Jestem świadkiem wypadku. Ja...

- Jakiego wypadku - czułem, jak miękną  mi nogi - o czym ty chrzanisz? Natychmiast daj mi moją narzeczoną do telefonu!

- Ona... ona nie... Podaję adres...

Nie wiedziałem, co się dzieje. Ona nie ? Nie co?! Nie czekałem ani chwili, po prostu wybiegłem ze studia i szusem pognałem na wskazaną ulicę, która znajdowała się niedaleko. Na pewno nic złego się nie stało, nic się nie stało Marinie - powtarzałem to na głos błagając w głowie, by to była prawda. Po kilkuset metrach poczułem kłucie w lewym boku. Kolka. Nieważne, gnałem dalej, potrącając  po drodze przechodniów i wszystkie znaki drogowe.


- Odsuńcie się! Derek, to nie ma sensu. Ona nie oddycha. NIE ŻYJE. To na nic, zakończ masaż serca...

- Zmień mnie. Zmień mnie i przestań pierdolić.

Zobaczyłem w oddali ludzi, dwie karetki pogotowia, policję i straż. Ledwo przedarłem się przez tłum, który próbował mnie stłamsić, poznając moją osobę. Dopiero, kiedy ujrzałem ją, leżącą na chodniku w kałuży krwi... Moje serce stanęło, nie słyszałem i nie czułem już jego bicia.

- MARINA!

- Kim pan... Przecież to Jackson! Michael Jackson!

- MARINA! Odsuńcie się! Puśćcie mnie!

Ktoś próbował mnie powstrzymać, ale wtargnąłem tuż obok ratowników patrząc, jak próbując przywrócić jej życie. Słyszałem tylko słowa jednego z ratowników, że pora zakończyć akcję.  W oczach stanęły mi ogromne łzy, z bezsilności upadłem na kolana tuż przy jej głowie.  Dotknąłem jej zakrwawionej twarzy i mokrych włosów, była cała zimna... Widziałem kątem oka, jak ratownicy podnoszą się z chodnika, zostawiając mnie z nią samego.

- Gdzie idziecie?! Gdzie wy kurwa idziecie??! Ratujcie ją!

- Przykro mi, proszę pana... zrobiliśmy wszystko, co

- Stul pysk! Kiedy mówię, że masz ją ratować, to masz ja ratować, rozumiesz?!

- Ale

- Gdzie masz kurwa defibrylator?? Gdzie?! Przynieś ten kurwa defibrylator!!!

Krzyczałem tak głośno, jak tylko umiałem, próbując tłumić płacz. Przez potok łez nie widziałem prawie nic, cały obraz wokół był rozmazany, a moje serce w stu miliardach kawałków na tym pieprzonym zakrwawionym chodniku. Byłem gotów zabić tego gościa, jednak już za chwilę obaj ratownicy przybiegli z powrotem ze sprzętem. Nie czekałem na ich zgodę, na ich słowo, czy na cokolwiek. Rozsunąłem jej mokry od deszczu jasny sweterek i w dwóch ruchach rozdarłem sukienkę. Liczyła się każda chwila. Musiała się ocknąć.

Pierwszy impuls elektryczny, jej kruche ciało podskoczyło w górę i tak samo szybko opadło z powrotem na zimny bruk. 

Płakałem już na głos, roniąc  gęsty potok słonych łez. Nie dbałem oto, że wokół hieny robiły zdjęcia, szeptały i patrzyły, jak toczy się walka o całe moje życie. Płakałem, zawodząc.

- Na co czekasz?! - krzyknąłem do ratownika - No dalej!!

Kolejny wstrząs, kolejny impuls. Spojrzałem w niebo, przecierając zamglone oczy.

- Boże, zabierz mnie, zabierz mnie, nie ją - błagałem, opadając z sił - oddaj jej życie. Przysięgam, że już nigdy w życiu nie uroni przeze mnie ani jednej łzy. Boże, jeśli istniejesz... Dopomóż mi. Oddam ci swoje życie. Oddam ci wszystko. Boże... Jeśli mnie słyszysz...

- Boże! Mamy ją! Wróciła! Derek! Nosze! Podaj nosze!

Zanim zdołałem się zorientować co tak na prawdę się dzieje, nieśli już ją do karetki. Ktoś podał mi rękę i pomógł wstać z ziemi. Ktoś podał mi chusteczkę, bym mógł otrzeć twarz ze smutku. Nie podziękowałem. Mimo sprzeciwu ratowników wbiegłem do karetki grożąc im, że jeśli mnie nie wezmą, to ich pozabijam.

Już po chwili pędziliśmy w stronę najbliższego szpitala. Trzymałem ją za dłoń i patrzyłem, jak niepewnie i delikatnie unosi się jej klatka piersiowa. Zacisnąłem dłoń na jej dłoni. Moja ukochana...


*dwa tygodnie później*


Zapomniałem już, jak smakuje domowa kawa. Przeprowadziłem się do szpitala na dobre. Uratowała mnie moja sława. Jacksonowi było znacznie łatwiej zagrzać tu kąt, niż każdemu innemu człowiekowi. Spałem w pomieszczeniu na miotły na rozkładanej leżance. Czy miałem na co narzekać? W żadnym wypadku. Byłem tylko dwie sale dalej od mojej ukochanej, która już za chwilę zostanie wybudzona ze śpiączki. Już od dwóch dni czekamy, aż potworzy oczy. Ja, Amy, jej szef, jej przyjaciel gej, o którego na początku byłem zazdrosny. Siedzieliśmy przy niej na zmianę, czasem w kilkoro na raz. Mówiliśmy do niej wierząc, że nas słyszy. Starałem się nie wracać myślami do dnia wypadku, bo tego dnia dotarło do mnie, że jeśli stałoby się jej cokolwiek złego musiałbym odejść razem z nią. Gdyby wtedy odpuścili... odjechali... dziś odwiedzałbym ją na cmentarzu.. Te myśli bolały tak bardzo, że starałem się myśleć już tylko o  "tu i teraz" i nie cofać się do tego feralnego dnia.


Amy właśnie przyszła, kiedy starałem się rozprostować stare kości, przechadzając się po sali, w której leżała Marina.

- Jak się masz? - spytała mnie, chociaż wiedziała, że nie odpowiem. Z grzeczności kiwnąłem tylko głową. - Może pójdziesz na kawę? Teraz ja z nią posiedzę.

- Dziękuję - wyszedłem po cichu, spoglądając na moją piękną, dzielną, silną narzeczoną pogrążoną we śnie.


Automat wydał mi zamówioną kawę. Wypiłem ją w spokoju, wyglądając za szpitalne okno.  Wierzyłem mocno, że  niebawem wyjdziemy stąd razem, oboje. I że już nigdy nie będziemy musieli tu wracać. Nie w takich okolicznościach.


Po 15 minutach wolnym krokiem wszedłem na piętro i skierowałem się w stronę właściwej sali. Ze środka dobiegł mnie... śmiech! Wparowałem tam jak oszalały widząc, że moja ukochana właśnie rozmawia ze swoją przyjaciółką! Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Stałem jak słup w drzwiach, obserwując. W końcu jej wzrok padł prosto na mnie. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nieśmiałym krokiem ruszyłem w jej stron. Zanim jednak zdążyłem do niej dotrzeć, spojrzała pytająco na Amy, ściskając ja za dłoń

- Amy, co tu do cholery robi Michael Jackson!



DANGEROUSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz