Rozdział 28

417 45 19
                                    


„Tradycji stało się zadość" – pomyślałam jeszcze przed otwarciem oczu, obudziwszy się po utracie przytomności kolejny raz we własnym łóżku – poczułam przyjemną miękkość własnego materaca całą swoją pupą. Na twarz mimowolnie wkradł mi się uśmieszek. Kiedy uchyliłam powieki, błyskawicznie zniknął, zostawiając miejsce na wielkie, zdziwione „o". Zamiast wysokiego, bogato zdobionego sufitu komnaty Massimo miałam bowiem przed sobą zwykły, pomalowany na biało (ale nieco już zżółknięty) sufit mieszkania w bloku z wielkiej płyty. Nie byle jakiego mieszkania. Grube na palec pęknięcie ciągnące się przez cały sufit pozwalało mi stwierdzić z niemal stuprocentową pewnością, że obudziłam się w warszawskich czterech kątach mojej mamy.

- Słodki jeżu! – wrzasnęłam, zrywając się do pozycji siedzącej.

Zamilkłam, potwierdziwszy naocznie, że trafiłam do własnego pokoju: trzy na cztery metry, parę szaf z wylewającymi się z nich ubraniami, mała toaletka z tycim lustrem, zastawiona kilkudziesięcioma próbkami kosmetyków do makijażu z Sephory, plakaty z roznegliżowanymi mięśniakami na ścianach, rzucona w kąt niedokończona robótka. Chłonąc te wszystkie szczegóły, zaczęłam zastanawiać się, jak to możliwe. Chwilę temu rozwiązywałam spory mafiosów na gorącej Sycylii, a tu nagle budzę się w Warszawie, na swoich starych śmieciach, o których zdążyłam już niemal zapomnieć.

- Słodki jeżu do kwadratu! – krzyknęłam, zdawszy sobie sprawę, że całe te włoskie wakacje musiały mi się najzwyczajniej w świecie przyśnić.

„Ale jak?" – głowiłam się. „Skąd takie realne a zarazem popierdzielone sny?" – pytałam sama siebie. Nie mogąc znaleźć żadnych sensownych pomysłów, zaczęłam winić coś, co wielu uznawało za największe zło tego świata. Zerwałam się z łóżka, podreptałam do okna, spojrzałam w niebo, bo w sumie nie wiedziałam, czy powinnam szukać masztów czy satelitów, i wyplułam z siebie:

- To na pewno przez to gówniane Pięć Gie! – Zrobiłam krótką pauzę, bo wydało mi się, że użyłam niepoprawnej nomenklatury. – Diabelskie Cztery Ef! – Zamyśliłam się, gdyż i ta nazwa mi nie pasowała. – Pierdzielone Trzy De! – Znowu coś mi zazgrzytało. – W mordę kopane Dwa Ka Ce!

- Chcesz Dwa Ka Ce? – usłyszałam nagle czyjś głos za plecami.

Wzdrygnęłam się i omal się nie przewróciłam.

- Na to już chyba trochę za późno – kontynuował głos, po czym przeszedł w śmiech. Śmiech, którym wybuchała tylko jedna osoba na świecie.

- Słodki jeżu do sześcianu! – wydarłam się na całe gardło, obracając się na pięcie z taką prędkością, że zamiast pół obrotu wykręciłam półtora.

W drzwiach stała Agata, filigranowa brunetka o sarnich oczach, z którą przyjaźnię się, odkąd pamiętam, a którą ostatnio widziałam chyba z pół roku temu. Rzuciłam się biegiem w jej stronę i wskoczyłam w jej szeroko rozpostarte ramiona. Gdybym była pobocznym obserwatorem tego wydarzenia, z pewnością zazgrzytałabym w tym momencie głośno zębami i przesłoniła oczy rękoma, by przez kolejne siedem tygodni nie śnić koszmarów, w których wielkie babsko zmiata z powierzchni ziemi Bogu ducha winną drobną dziewuszkę przy akompaniamencie rozpaćkujących się na ścianach i suficie flaków nieszczęśniczki. Znałam jednak możliwości swojej psiapsi i dobrze wiedziałam, że nie dość że nie ma szans, aby dziewczyna przewróciła się pod moim ciężarem, to z całą pewnością, złapawszy mnie, powywija mną we wszystkie strony, a ściany i sufit pokoloruje co najwyżej zawartość mojego ściśniętego w imadle jej rąk żołądka. Ponieważ Agata równie dobrze jak ja ją, znała mnie, zamiast łapać w locie najprostszą do złapania, bo największą, część mojego ciała, czyli brzuch, chwyciła mnie pod pachami, okręciła ekwilibrystycznie niczym łyżwiarz figurowy partnerkę i finalnie zakończyłam swój skok tygrysa, leżąc bokiem w ramionach przyjaciółki, dociśnięta twarzą do jej całkiem sporych rozmiarów jak na tak szczupłą figurę piersi.

365 dni Grażynki [ZOSTAŁA WYDANA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz