Rozdział 14

843 67 33
                                    


Kiedy skończyłam wymiotować, zaskoczyło mnie, że nie siedzę w pomalowanym w pawie pióra aucie, tylko klęczę na podjeździe. Nie odnotowałam, kto, kiedy i jak przetransportował mnie na zewnątrz, ale chwała mu za to, bo sądząc po rozmiarach kałuży rozlewającej się po bruku, gdybym została w środku, mogłabym mieć teraz na sumieniu dwa trupy: Domenico oraz kierowcy. Istniała bowiem spora szansa, że panowie potopiliby się w zawartości mojego żołądka.

- Już ci lepiej? – Młody Włoch odezwał się zza moich pleców.

Dopiero wtedy zorientowałam się, że przez cały czas kucał tuż za mną i przytrzymywał mi włosy. Przetarłam dłonią usta i odwróciłam się w jego stronę.

- Tak – odpowiedziałam. – Dziękuję i przepraszam, że narozrabiałam.

- To nie twoja wina. – Domenico wstał i podał mi dłoń. – To Vittorio ubzdurał sobie, że wiezie worek kartofli, i ruszył z miejsca jak wariat! – Mężczyzna rzucił gniewne spojrzenie szoferowi, po czym delikatnie podciągnął mnie do pozycji stojącej.

„Trafna metafora z tym workiem" – pomyślałam, roniąc łzę, by oddać hołd poległym w walce plackom.

- To nie była kwestia szybkiego zrywu autem. – Uśmiechnęłam się do bladego jak ściana kierowcy. Nie chciałam, żeby miał przeze mnie problemy, więc zgodnie z prawdą wytłumaczyłam: - To moja choroba lokomocyjna.

Mężczyźni zrobili głupie miny. Chyba nie znali angielskiej nazwy wspomnianej przypadłości. Pospieszyłam więc z wyjaśnieniami:

- To takie schorzenie, polegające na tym, że jazda samochodem powoduje mniejsze lub większe nudności. Dowiedziałam się, że to mam, w pierwszej klasie podstawówki, parę minut po tym, jak mamusia wpakowała mnie do autokaru ze szkolną wycieczką. Dzisiejszy atak to pikuś w porównaniu z tym, co działo się wtedy. Nie będę wdawać się w szczegóły, ale dość powiedzieć, że wycieczkę odwołano, a do mnie na kilka lat przylgnęło przezwisko Grarzyżka.

- Co to znaczy? – zapytał zaciekawiony opowieścią szofer. I słusznie, wszak Włosi nie mogli zrozumieć tej polskiej gry słów.

- To tak jakby na Ciebie, Vittorio, zaczęli wołać Vomittorio.

Mężczyźni popatrzyli po sobie a po chwili jak na zawołanie ryknęli śmiechem.

- Pośmiać się dobra rzecz – odezwał się Domenico, kiedy przestali rechotać – ale jeśli mamy się ze wszystkim wyrobić, powinniśmy już jechać. – Pogładził mnie czule po ramieniu, a następnie dodał: - Vomittorio... tfu! Vittorio, zaprowadź Graziellę do toalety, żeby się odświeżyła. Ja w tym czasie skombinuję nam nowy transport.

- Ale nie samochód? – zapytałam z trwogą w głosie a mój żołądek zaakcentował ostatnie słowo donośnym bulgotem.

- Nie – uspokoił mnie. – Istnieje pewna alternatywna opcja. Będzie pani zadowolona – obiecał.

Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i odmaszerował w stronę stojącego nieopodal skleconego z desek budyneczku.

- Chodźmy – zarządził kierowca, ponownie blednąc. – Jak nie wyrobimy się przed jego powrotem...

- Wyrobimy się – weszłam mu w słowo. Złapałam go za dłoń i biegiem ruszyliśmy w stronę wejścia do posiadłości.

Obmyłam się i przypudrowałam nosek w minutę osiem. W drodze powrotnej Vittorio poczęstował mnie gumą do żucia, toteż gdy dotarliśmy na miejsce byłam jak nowo narodzona. Dosłownie dziesięć sekund po nas pojawił się Domenico. Musiałam przetrzeć oczy ze zdumienia, ponieważ naszym nowym środkiem transportu okazały się elektryczne hulajnogi.

365 dni Grażynki [ZOSTAŁA WYDANA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz