Prolog

10.1K 330 226
                                    


- Grażynko! – Przez cienkie ściany pokoju przebił się świergotliwy głos mojej rodzicielki. – Wstałaś już?!

„Idealne wyczucie czasu" – pomyślałam, zdenerwowana. „Jak zwykle zresztą..." Nie wiem, jak ona to robi, ale kiedy tylko najdzie mnie ochota na poranny romans z Panem Różowym, w ośmiu na dziesięć przypadków ona wyczuwa to jakimś szóstym zmysłem i – świadomie lub nie – przerywa nam nasze tête-à-tête. Tyle dobrego, że dzisiaj wcięła się, zanim się jeszcze wszystko na dobre zaczęło.

- Tak, mamo! – odwrzasnęłam.

W tego typu sytuacjach trzeba było odpowiadać szybko. Wystarczyłoby parę sekund zwłoki i zaniepokojona matula stałaby już w drzwiach mojego królestwa, wkładając mi pod pachę termometr, bo „jestem jakaś taka rozpalona i chyba mam gorączkę". Skąd wiem? Cóż, z autopsji.

- Jak zwleczesz się z łóżka, podejdź no tu do mnie!

- Dobrze!

Zwinęłam sztywnego kolegę z między nóg i wpakowałam go do pokrowca. Nie musiałam go kąpać, nie zdążyliśmy dać sobie nawet po buziaku. „Czego ona może chcieć tak z samego rana?" – zaczęłam się zastanawiać, chowając metalowe opakowanie głęboko w czeluści mojej szafy. Upchnąwszy je tam, gdzie nikt nie mógł go znaleźć, zrzuciłam z siebie piżamę i ubrałam się w podomowe dresy oraz luźny T-shirt.

„Mam nadzieję, że nie wymyśliła sobie całodziennego sprzątania" – przeszło mi przez myśl, gdy otwierałam drzwi do przedpokoju.

- No, cześć. Co tam? – zagaiłam znudzonym głosem w progu maminej sypialni.

- Niespodzianka! – Wrzask matki aż zatrząsnął ścianami. – Sto lat, sto lat...

Kiedy przelatywała powolutku przez kolejne takty piosenki, wpatrywałam się jak głupia w jej uśmiechniętą od ucha do ucha twarz. Co chwila zezowałam na śliczny bezowy torcik, który stał obok niej na nocnym stoliku. Wbiła w niego chyba z tysiąc świeczek! W torcik oczywiście, nie w stolik.

- ...A kto?! – mama wykrzyknęła, kończąc przyśpiewkę. – Grażynka!

Choć fałszowała niemiłosiernie, a cała ta akcja zalatywała na kilometr tandetą, po policzkach pociekło mi kilka łez wzruszenia. Kochana matula jak zwykle pamiętała o moich urodzinach. Jak na ironię ja o nich kolejny raz z rzędu zapomniałam.

- Chodź tu, córeczko. – Mama wyciągnęła w moją stronę ręce. – Wszystkiego najlepszego, kochanie.

Wytarłam mokre powieki w pięść i wtuliłam się w nią jak małe dziecko.

- No, dobrze już, dobrze. – Odsunęła mnie lekko od siebie po kilkunastu sekundach. – Dmuchaj świeczki, bo zaraz cały tort zaleją.

Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Jeśli jest na świecie coś, co potrafi sprawić mi przyjemność porównywalną do tej dawanej przez Pana Różowego, to nazywa się to beza. Wiem, że z moją nadwagą nie powinnam nawet patrzeć na słodkości, ale nie można się przez całe życie ograniczać, prawda? W trymiga zdmuchnęłam naręcze świeczek i zabrałam się za krojenie ciasta przygotowanym przez mamę nożem. Następnie wskoczyłyśmy do jej niezaścielonego łóżka i rozpoczęłyśmy ucztę.

- Smakowało? – zapytała mnie, kiedy z wielkim westchnieniem zakończyłam pałaszowanie trzeciego kawałka.

- Pyszności!

- Bardzo się cieszę. – Złapała mnie z czułością za policzek. – A wiesz, że mam dla ciebie coś jeszcze?

- Mamo...

- Cicho tam – weszła mi w słowo. – Wiem, że się inaczej umawiałyśmy, ale nie mogłam się powstrzymać. – Zachichotała.

Moja uwaga momentalnie się wyostrzyła. Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałam z ust rodzicielki taki rodzaj śmiechu.

- Proszę. – Wyciągnęła nie wiadomo skąd małą różową kopertę. Papier obwiązany był czerwoną wstążką.

- Dziękuję – odpowiedziałam machinalnie. Chwyciłam prezent i zaczęłam obracać go w dłoniach. – Co to?

- Nie zastanawiaj się, tylko otwieraj. – Znów zachichotała.

Pomęczyłam się z kokardką i już po chwili trzymałam między palcami tekturowy bilet z logo popularnego multipleksu. Widniały na nim dzisiejsza data, godzina szesnasta oraz nagłówek „pokaz przedpremierowy".

- „365 dni" – odczytałam szeptem tytuł. – „365 dni"?! – wrzasnęłam, kiedy dotarło do mnie, jaki skarb otrzymałam.

- Koleżanki mówiły, że podobno fajny romans – zaczęła tłumaczyć swój wybór. Zarumieniła się przy tym tak, jakby żadnych koleżanek o radę pytać tak naprawdę nie musiała.

Nie wytrzymałam i perliście się roześmiałam.

Kiedy dobrą minutę później udało mi się jako tako uspokoić, ucałowałam rodzicielkę i podziękowałam za wspaniały prezent.

Przez kolejne pół godziny męczyłyśmy resztkę bezy, delektując się niegasnącą miłą atmosferą i niezobowiązującą gadką, po czym mama wyszła spotkać się z przyjaciółkami, a ja przygotowałam sobie długą gorącą kąpiel z książką pani Lipińskiej w jednej i Panem Różowym w drugiej dłoni. No co? Musiałam się nastroić przed popołudniowym seansem.

Co do zasady nie chodzę do kina na filmy nakręcone na podstawie książek. Jestem zdania, że nie powinno się przenosić na srebrny ekran historii, które narodziły się jako powieści. Zbyt łatwo je w ten sposób spłycić i popsuć. W przypadku „365 dni" zasada ta jednak nie obowiązywała. Nie boję się przyznać, że gdyby ktoś wyreżyserował na bazie tego dzieła sztukę teatralną, zabiłabym za miejsce w pierwszym rzędzie podczas premiery, a jeśli fabułę wykorzystano by do stworzenia gry video, kupiłabym konsolę i poświęciła życie, by stać się mistrzynią obsługi pada. Jestem tak zauroczona perypetiami Laury i Massimo, że mogłabym je przeżywać dzień i noc w każdej możliwej postaci. Nie wiem, co i komu mama zrobiła, żeby zdobyć bilet na prapremierę, ale naprawdę chwała jej za to!

Umarłabym, gdybym się spóźniła, dlatego na miejsce dotarłam godzinę przed czasem. Jak się okazało, takich jak ja było więcej i mimo bardzo wczesnego przybycia nie załapałam się na żadne siedzenie. Stałam więc jak na szpilkach gdzieś w rożku z dala od narastającego tłumu i, obserwując podekscytowane oblicza innych czekających, zajadałam się prażoną kukurydzą w rozmiarze XXL.

Kiedy dwóch przystojniaków w ciemnych garniturach zaprosiło w końcu zebranych gości do kinowej sali, w pudełku miałam już jedynie marne resztki popcornu. Na szczęście zapobiegawczo wypchałam kieszenie solidną porcją orzeszków w czekoladzie. Zaczęłam je metodycznie pałaszować zaraz po tym, jak umościłam się w przydzielonym mi miejscu, a obsługa włączyła pierwsze reklamy.

Między dwunastym a trzynastym kąskiem ktoś stuknął mnie w ramię i wysyczał groźnie:

- Czy mogłaby pani przestać mlaskać?

Tak mnie ten niespodziewany dotyk wystraszył, że zerwałam się z krzesła jak poparzona. Pech chciał, że orzeszek numer trzynaście dosłownie ułamek sekundy wcześniej trafił do moich ust, a gwałtowny ruch całym ciałem popchnął go w tak zwaną nie tę dziurkę. Momentalnie straciłam dech i pociemniało mi przed oczami. Chciałam krzyczeć, żeby ktoś mi pomógł, ale nie byłam w stanie wydusić z siebie choćby pół słowa. Nagle po prostu odłączyło mi zasilanie i osunęłam się nieprzytomna na podłogę.

365 dni Grażynki [ZOSTAŁA WYDANA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz