Rozdział 32

370 40 27
                                    


Wyszliśmy we trójkę z łazienki i stanęliśmy dookoła nieznajomego. Wił się jak piskorz i bełkotał coś niezrozumiale w swoim języku:

- Chi zamh avialih pahn stvo yethze nieh su behr ytz?

- Co on mówi? – zapytała mama.

- Nie wiem, nie znam hinduskiego – odpowiedziałam.

- In dhi! – rzucił mężczyzna.

- Hindi! – Plasnęłam się w czoło. – Ma pan rację, przepraszam.

- Zaraz, zaraz – matula zafrasowała się. – Czy on rozumie, co my mówimy?

- Thack, vshy skoh ros umiehm – Hindus odpowiedział po swojemu. – Pshiy vios lehm pitceh dlahpah nah Tho rhiy tshelieh.

Skonfundowana, zagaiłam Czarnego:

- Massimo, rozumiesz coś z tego?

- Niestety nie. – Wzruszył ramionami. – Nie znam hinduskiego.

- In dhi! – wtrącił nieznajomy.

- Po angielsku chyba też rozumie – skonstatowała mama.

- Iehs aih nou ihng liesh phrie tie wehl. Aihevh yorh pitcah ihn mah bhag. – Mężczyzna uniósł palec, żeby coś nam wskazać, ale nie dał rady i wrócił dłonią do masowania obolałych okolic intymnych.

- Cholera – podenerwowałam się – przydałby się tłumacz.

- Znasz jakichś Hindusów? – zapytała mama.

- Nie. – Pokiwałam głową w lewo i prawo. Po chwili zastanowienia zwróciłam się do Czarnego: – Massimo, ty masz mnóstwo kontaktów. Znasz jakichś Hindusów?

- Na razie prowadzę interesy jedynie w Europie. Do Azji planujemy wejść za rok, może dwa. – Zamyślił się, lecz zaraz dodał: - Ale tu u was chyba wielu krajan tego mężczyzny dostarcza jedzenie w Uber Eats, co nie?

- Thack! – nieoczekiwanie wykrzyknął nieznajomy. – Uh berh ytz! – Puścił na moment pulsujące z bólu krocze i pomachał palcem w stronę otwartych na oścież wyjściowych drzwi.

- Poczekajcie – poprosiłam. Wyszłam na zewnątrz, po czym pierdnęłam i wybuchłam gromkim śmiechem. – Na korytarzu pod ścianą stała wielka sześcienna torba z logiem Uber Eats.

Usłyszawszy mój rechot, sekundę później z mieszkania wybiegła mama, a tuż za nią wyskoczył Massimo. Kiedy zobaczyli to co ja, również zaczęli się śmiać. Parę chwil później w korytarzu stanął hinduski dostawca. Obrzucił nas spojrzeniem wariata i wyleciał na schody, krzycząc w swoim rodzimym języku:

- Spiehr dhallahm sthonth! Shutzam the rho bhoteh vpish duh! Dhu pah bho lieh ohd rovheruh y mahlo plha coh!

Odprowadziliśmy go wzrokiem, nie rozumiejąc choćby słowa z jego hinduskiego bełkotu. Kiedy rozbrzmiało echo ostatnich kroków uciekającego mężczyzny, wróciliśmy do mieszkania. Torba z jedzonkiem oczywiście weszła z nami. Kiedy Czarny postawił ją na stole w kuchni, zapytałam wpierw po polsku, a później po angielsku:

- Zamawialiście coś?

- Ja nie umiem – odpowiedziała prędko mama.

- Ja spędziłem pół dnia na kompletowaniu listy zakupów dla mamusi – stwierdził Czarny.

- Otwieramy? – powiedzieli oboje, każde w swoim języku.

Przytaknęłam. Trzy sekundy później suwak torby był rozpięty, a przed naszymi oczami pojawiły się trzy płaskie tekturowe pudełka, z których wydobywały się tak przyjemne zapachy, że momentalnie poczułam ślinotok. Do wierzchniego opakowania przypięto krótki liścik.

365 dni Grażynki [ZOSTAŁA WYDANA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz