Rozdział 34

388 38 19
                                    


W całym swoim życiu nie spotkałam człowieka bardziej pełnego sprzeczności niż mój tata. Już same jego imię i nazwisko pasują do siebie jak pięść do nosa – Bożydar Szatan – a to dopiero początek wyliczanki. Kochający mąż i troskliwy ojciec, a zostawił nas lata temu. Wzorowy uczeń i wielokrotny laureat licealnych olimpiad matematycznych, a wywalili go ze studiów już na pierwszym roku. Największy znany mi wielbiciel disco polo, a nie zna słów nawet jednej piosenki Zenka. Zadeklarowany weganin, a założył jedno z największych w Polsce przedsiębiorstw przetwórstwa mięsnego. Wisienką na torcie jest jego fryzura – grzywa jak u lwa a na czubku łysy placek.

Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie pojawieniem się w kościele nieproszonego gościa, świątynia rozbrzmiała echem kilkudziesięciu przesuwających się po podłodze ławek i podobnej liczby odbezpieczanych pistoletów. Mogłam się spodziewać, że podwładni Massimo i przyjaciele Mario sięgną po broń, ale gdy zobaczyłam karabin w rękach księdza, omal nie zemdlałam. Normalnie w takich okolicznościach pomógłby mi Czarny, ale jako drużba pana młodego stał dobrych kilkanaście metrów ode mnie. Na całe szczęście miałam jednak przy sobie Domenico i to on podtrzymał moje wiotkie ciało niedzierżącą rewolweru dłonią.

- Ojej – tata odezwał się na widok celującej w niego połowy sycylijskiej mafii. Minę miał nieco zrzedniętą. Po chwili jednak uśmiechnął się szelmowsko i głośno zapytał: - Naprawdę rozstrzelacie mnie w tym świętym miejscu? – Rozejrzał się po zgromadzonych. – I to za parę minut spóźnienia?

Po pomieszczeniu przeszła fala nerwowych szeptów i mruknięć. Dało się również słyszeć kilka przeładowań broni.

- Najmocniej przepraszam – ojciec spróbował ponownie. – Myślałem, że ceremonia zaczyna się o... - Spojrzał na zegarek. – O, cholera! – wykrzyknął, po czym powiedział jakby sam do siebie: - Ceremonia zaczęła się o szesnastej. – Na koniec czknął, wzdychając przeciągle.

- On jest kompletnie pijany – zauważyłam.

- Chyba masz rację – odpowiedział Domenico. – Co mówi?

- Nic, co by miało jakiś sens.

- Szanowny panie – rozbrzmiał nagle donośny głos księdza – myślę, że nikt nie ma panu za złe spóźnienia. – Mężczyzna chwycił mocniej swojego Kałasznikowa. – Wszystkich zastanawia raczej, co ma pan przeciwko zaślubinom panny Olgi i pana Mario.

Tata zrobił minę, jakby mu kot nasrał do pieluchy.

- Ja mam coś przeciwko? – zapytał.

- Wparadował pan do mojego kościoła, cały na biało – odpowiedział sługa boży. – Swoją drogą ładne wdzianko. Jeśli pan przeżyje, proszę mi koniecznie zdradzić, gdzie się pan ubiera. – Uniósł kąciki ust w nieznacznym uśmiechu. – No więc, wparadował tu pan akurat w momencie, w którym poprosiłem, by przemówił ktoś, kto zna powód, dla którego ci dwoje nie mogą się pobrać. – Wskazał lufą karabinu purpurowego ze złości Mario oraz bladą z przerażenia moją mamę.

Ku zaskoczeniu wszystkich – no, może poza mną i moją matulą – ojciec zareagował na słowa księdza głośnym pierdnięciem. Następnie wybuchnął jeszcze głośniejszym śmiechem. Nawet gdyby chciał, nie wyparłby się córeczki.

- Z czego się pan śmieje?! – ryknął kaznodzieja.

Dałabym wiele, żeby usłyszeć odpowiedź, ale kiedy instynktownie przeniosłam spojrzenie na krzyczącego mężczyznę, ujrzałam coś, co wmurowało mnie w stuletnią kamienną posadzkę kościoła. W mgnieniu oka odcięło mi wszystkie zmysły poza wzrokiem. Ten wyostrzył się do granic możliwości i skupił na rozchełstanej przez gwałtowne ruchy księdza sutannie, spod której wychylił się dorodnych rozmiarów mnich w nałożonym na głowie kapturze.

365 dni Grażynki [ZOSTAŁA WYDANA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz