Bell
Australia, Cairns, Kwiecień
Palące słońce Australii. Nie brałam tego powiedzenia na serio. A powinnam. Używałam kremu z wysokim filtrem, ale nawet on nie pomagał. Miałam skórę, która dosyć łatwo się opalała, ale prawie na równiku nic nie było takie samo jak w UK. A już pewnością nie słońce.
Odpoczywałam po udanej wycieczce do Kurandy, do której dostaliśmy się uroczym, staromodnym pociągiem z parowozem. Czternaście świetnie zachowanych, drewnianych wagonów, które na swych ścianach prezentowały nostalgiczne fotografie, kursowało codziennie bez wytchnienia. Trasa widokowa biegła przez malownicze rejony lasu deszczowego. Tory wiodły serpentynami do góry. Zatrzymaliśmy się nawet, żeby zrobić zdjęcia wodospadów.
W samej Kurandzie poszliśmy oglądać motyle. Sanktuarium tych stworzonek cieszy się tutaj sporą popularnością wśród młodszej części turystów. Z kolei moja sukienka w kwiaty cieszyła się ogromnym zainteresowaniem wielobarwnych owadów. Ich cudownie cieniutkie skrzydła furkotały w powietrzu, nie wydając dźwięków. Były przepiękne. Kruche. Ulotne. Wystarczyło zastygnąć w bezruchu, a już któryś siadał na twoim ubraniu.
Na dół wróciliśmy kolejką linową przez las deszczowy, która miała kilka stacji pomiędzy. Niby to tylko siedem i pół kilometra, ale widoki były bajeczne! Przejrzyście błękitne niebo bez ani jednej chmurki. Z punktu widzenia temperatury? Przerażające! Bogactwo kolorów i sceneria powaliłoby na kolana nawet sceptyka! Do tego obsługa pozwoliła nam być samym w sześcioosobowym wagoniku. Nawet nie mrugnęli okiem na tę prośbę, a pani z obsługi uśmiechała się szeroko.
W Smithfiled Terminal można było podziwiać las deszczowy. Imponujące drzewa zwieszały się nad nami, a ich odcienie zieleni były oszałamiające. Drugi przystanek zrobiliśmy na Red Peak Barron Falls. Wodospad wywarł na mnie ogromne wrażenie, a wszystko dzięki temu, że przez parę poprzednich dni rzęsiście padało. Woda lała się strugami, a ustawienie słońca stworzyło tęczę w kroplach. Zachwycające. Mieliśmy nawet szczęście i pociąg w stronę Kurandy zatrzymał się po drugiej stronie. Widzieliśmy tłumek turystów robiących zdjęcia.
Dzień był intensywny, ale teraz oboje leżeliśmy nad basenem w hotelu i usiłowaliśmy się zrelaksować z drinkami.
– Jak żyję i oddycham czy to nie ty Bell?
Jakie jest prawdopodobieństwo, że na końcu świata, dwadzieścia dwa tysiące kilometrów od domu, spotkasz ostatnią osobę, jaką chciałabyś zobaczyć na oczy? Jeśli jesteś mną – duże, bardzo duże.
Walker zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów i pocałował w policzek. Usiadł na sąsiednim leżaku.
– Nie widziałem cię wieki!
– Jeszcze jedno tysiąclecie w prawo albo w lewo nie zrobiłoby różnicy – odparłam, siląc się na dowcip. – Cześć, Walker.
– Jak ten Walker? – spytał mój towarzysz.
– Dokładnie ten sam. Grant Callahan, Owen Walker. Owen Walker, Grant Callahan.
Panowie skinęli sobie głowami.
– Co cię tu sprowadza? – spytał, dając upust swojej niezdrowej ciekawości.
– Wakacje.
– Prawie na równiku?
– Tylko kilka dni – bagatelizowałam, utrzymując na ustach łagodny uśmiech. – Potem wracamy do Sydney.
– My?
– Tak, my. Jak widzisz, nie jestem tu sama – powiedziałam twardo, wksazując dłonią na Granta. – Coś ci nie pasuje, Walker?
Uniósł ręce w geście poddania.
![](https://img.wattpad.com/cover/256807760-288-k596142.jpg)
CZYTASZ
Dziesięć Milionów Powodów
RomanceWarte 10 milionów kamienie jubilerskie, które moja firma dyskretnie transportowała, zapadły się pod ziemię! Pójdziemy na dno. Jeśli już nie poszliśmy. Żadna firma się po czymś takim nie podniesie. Ten biznes opiera się na reputacji. Miałam dziesię...