Rozdział 37. Alec żyje

540 77 23
                                    


Magnus zmarszczył brwi.

– Zaprosiłeś go... – wyszeptał, patrząc z niedowierzaniem na Jace'a. Blondyn bawił się właśnie ze swoim synem w ulepszoną wersję berka, z marnym skutkiem próbując robić w zagraconym salonie uniki przed piankowymi pociskami.

Teraz dodatkowo zdekoncentrowany przez Magnusa, nie zdołał w porę odskoczyć i Alex z okrzykiem triumfu wskoczył na jego plecy, zwalając go z nóg. Usiadł na tacie, wyszczerzył radośnie zęby w stronę Bane'a.

– A miałem nie? – zapytał Herondale i uderzył kilka razy otwartą dłonią o podłogę. Był to znak, że przegrał, ale Alexowi najwidoczniej było wygodnie, bo ani myślał schodzić.

– Coś się stało? – zapytała Isabelle, podchodząc bliżej nich. Z rozbawieniem wcześniej obserwowała zabawę brata. Teraz jednak oparła się całym ciężarem ciała o Magnusa i spojrzała na niego z dołu, marszcząc brwi. – Zbladłeś, czarowniku – skomentowała. – Czy to dlatego, że mój szacowny szef i jego syn zdemolowali ci salon, czy może z powodu przyszłej-byłej-niedoszłej teściowej na kanapie?

– Przyszłej? – Magnus aż otrząsnął się z chwilowego szoku, ale nie dał się zbić z tropu. Zamiast poczekać na odpowiedź, wbił wzrok w Jace'a. – Jest niedaleko. Wyczułem go. Na pewno podszedł do drzwi, ale...

Jego wypowiedź przerwał huk dochodzący z ulicy. Brzmiało, jakby metalowy kontener na śmieci spadł z bardzo dużej wysokości. W jednej chwili szmer rodzinnego przyjęcia ustał.

Magnus z zaskoczeniem pojął, że niemal wszyscy goście zaproszeni na urodziny jego chrześniaka, to Nocni Łowcy. Jak jeden organizm zareagowali jednocześnie wyjmując broń. Ale to Jace, chociaż wcześniej uwięziony pod ciałem swojego własnego potomka, pierwszy znalazł się przy oknie.

– Nic tam nie... – zaczął, lecz wtedy jego wyczulone zmysły dostrzegły minimalny ruch. Blada, ledwo widoczna postać przemknęła w oka mgnieniu przez pół ulicy.

– Ktoś się bije – zauważyła Maryse, przepychając się do okna. – Wampiry... To chyba sprawa dla ciebie, Jace – dodała, patrząc z ukosa na syna i zaraz przeniosła wzrok na Lily.

Wampirzyca natychmiast uniosła ręce, jakby spodziewała się ataku.

– To nie ja! Przysięgam! – zapewniła. – Zna mnie pani, wzorowo opiekuje się klanem!

– Tak tak – skomentował ponuro Robert. – Jace, Simon. Idźcie to sprawdzić, zanim Przyziemni zaczną węszyć – nakazał.

Jace'owi nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Jeszcze zanim Robert dokończył wydawanie rozkazów, był już w drodze do drzwi. Zaraz za nim, bez wielkiego entuzjazmu poczłapał Simon.

Magnus nie odszedł od okna. Prędzej niż Jace pojął, co oznacza walka przed domem i fakt, że wyczuł tam obecność Aleca. Niepokój ścisnął jego żołądek, związując go w nieprzyjemny supeł. Drink, który trzymał w dłoni, nagle stracił smak. Kolejny huk na podwórku sprawił, że każdy kolejny oddech palił jego przełyk.

– Bezczelni się teraz robią – westchnęła Maryse, stając obok Magnusa. Bane wzdrygnął się na dźwięk jej głosu. – Wampiry, szczególnie przyjezdne – wyjaśniła, kiedy posłał jej pytające spojrzenie. Założyła ramiona na piersi.

Magnus nagle zdał sobie sprawę z tego, że ona nic nie wie. Ani o powrocie Aleca, ani o tym, że jej pierworodny syn władował się w jakiś bajzel. Zazdrościł jej tego. Możliwości życia w spokojnej, dawno ukojonej żałobie po kimś kogo kochała. Bez wybuchów i bez ekscesów. W przeciwieństwie do Jace'a, Izzy i Clary, ona dostała wyłącznie okrojoną wersję opowieści o śmierci syna. Jedynie proste, bezduszne "mamo, Alec nie żyje" z ust córki. Prostsze do zaakceptowania, niż "nie mamy pojęcia, ale runa zniknęła".

Mam krew na rękachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz