Rozdział 54. Portret rodzinny

467 53 63
                                    


Wieczorna przejażdżka nowojorskimi ulicami potrafiła oczyścić myśli. Nate z żalem wspominał swoją idealną, znoszoną kurtkę, swoje jeansy, które z konieczności musiał wymienić na bezsensownie jasne dresy, wygrzebane z szafy Magnusa i buty... Tak. Za butami tęsknił w szczególny sposób. Wszystkie jego ubrania, w których ponad tydzień wcześniej wychodził z domu, teraz leżały rozerwane na strzępy w kałuży jego krwi w dawnej kwaterze Vincenta.

Czy było warto...? Cóż. Może gdyby chodziło o przypadkowego kumpla. Może wtedy zastanawiałby się jeszcze nad tym. Ale chodziło o Aleca. Nathan dawno pojął, że dla tego chłopaka gotów byłby iść na dno piekła. Chociaż ten motyw uważał za oklepany w popkulturze i gdyby to on miał na nowo zapisywać tę historię pewnie przynajmniej raz by to wypomniał.

Niemniej dawno już zapomniał jak to jest tak dobrze się bawić. Czym była jedna rana postrzałowa w obliczu takiego materiału na artykuł? Nawet nie... Nie! Kiedy to wszystko się skończy, Nathan miał zamiar usiąść i napisać książkę. Prawdziwą, długą książkę fabularną, w której postać wzorowana na Alecu ten jeden raz będzie przejawiać większy entuzjazm.

Zmieni mu charakter. Alec z książki, oczywiście będzie musiał mu zmienić imię, może na... może na Carter Darkwood, tak... to będzie dobre. I ta postać będzie się zwierzać swojemu najlepszemu przyjacielowi z buziaczków z Olivierem Nightmare. Tak. I napisze to z perspektywy przyjaciela – niezwykle przystojnego, dowcipnego i skorego do poświęceń wilkołaka, bo tak.

Rozmyślając na temat postaci z książki, a raczej prowadząc już w myślach słodkie dialogi między dwójką głównych bohaterów, Nathan nie zauważył, że nie jedzie do swojego mieszkania. Przez lata na wpół trzeźwych powrotów do domu wykształcił coś, co Przyziemni nazwaliby zapewne autopilotem. Teraz ten autopilot zaprowadził go do miejsca, które nazywał domem.

Zaparkował na chodniku przed szeregowcem na przedmieściach. Było już dawno po zmroku. Zdjął kask z głowy i spojrzał na okna. Nie musiał nawet podchodzić do furtki, kiedy światło w salonie się zapaliło. Nie zdążył zapukać, a już tkwił w ramionach pięknej kobiety.

– Cześć, mamo – wymamrotał, zaciągając się z lubością zapachem jej włosów. Pachniała jak zwykle drogim szamponem, coś jakby cieniem perfum i czymś cierpkim i słodkim jednocześnie, co zawsze kojarzyło mu się z dzieciństwem.

– Mam ciasteczka – powiedziała, puszczając go po raptem kilku sekundach. Wolałby, żeby tego nie robiła. Lubił, kiedy okazywała mu czułość. – Tata wymienił bojler w zeszłym tygodniu, zdążył już pewnie nagrzać wodę na jedną kąpiel.

– Sugerujesz, że śmierdzę? – zapytał z rozbawieniem, wchodząc do wąskiego korytarza.

Jedną z cech tego miejsca była jego przytulność. Prędzej czy później każdy członek rodziny Renee Ruelle wracał tutaj. Sam Nate walczył z tą potrzebą od kilku lat, przynajmniej jedną noc w tygodniu spędzając okupując kanapę w piwnicy. Tu każdy miał swój kąt. Jego wiecznie nieobecny młodszy brat, rodzeństwo jego mamy, ojciec, może nawet rano dostanie śniadanie? Naleśniki ojca były prawdziwym mistrzostwem świata.

– Sally już śpi, prawda? – zapytał, z nadzieją wyglądając na schody.

– Powinna – przyznała Renee i zrobiła dokładnie to samo co jej syn, z tą różnicą, że jej wzrok mówił, co się stanie z nieletnim członkiem stada, które śmie wyściubić nos ze swojego pokoju.

– A ciocia Jade?

Renee nie odpowiedziała. Posłała mu tylko ciężkie spojrzenie.

– Interesuj się swoim ogonem, nie cudzym – skarciła syna.

Mam krew na rękachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz