Rozdział 4. Trzy tysiące czterysta osiemdziesiąt pięć

757 102 16
                                    

Alec patrzył zahipnotyzowany na kapiącą z kranu wodę. Kropla za kroplą. Dźwięk roznosił się po pomieszczeniu w irytujący sposób, ale nie był w stanie zmusić się do tego, żeby wstać i dokręcić kran.

– Trzy tysiące czterysta – odliczył i gapił się dalej.

Oprócz jego szeptów w mieszkaniu panowała niezmącona cisza.

Cisza oznaczała spokój, a tego w krótkim życiu mężczyzny zawsze brakowało. Odkąd pamiętał, zawsze coś się wokół niego działo. Na początku była to tylko Isabelle. Będąc dzieckiem była okropnie głośna, a z czasem ta tendencja do robienia wokół siebie rumoru tylko narastała. Potem Max, kolejne dziecko, tylko odrobinę mniej irytujące od swojej starszej siostry. I Jace, który, choć pozostawał milczący, potrafił wpaść w kłopoty siedząc nieruchomo na krześle.

Apogeum nastąpiło, kiedy ich skład zasiliła Clary, niosąc ze sobą gadatliwość Simona i wszędobylski brokat Magnusa. Ta trójka nieodwracalnie sprawiła, że cisza stała się w życiu Aleca towarem deficytowym.

– Trzy tysiące czterysta dwadzieścia trzy – liczył dalej.

A jednak Alec, o czym mało osób wiedziało, tak naprawdę nie lubił ciszy. Wszyscy uważali, że ktoś taki jak on powinien ją lubić, a Lightwood nie wyprowadzał ich z błędu. Tak naprawdę cisza go irytowała. Cisza oznaczała spokój, a spokój z kolei oznaczał samotność. Dla Aleca samotność była najgorszą karą, jaką można było mu wymierzyć, dlatego przez wiele lat dobrowolnie w niej tkwił.

Wyznawał zasadę, że lepiej zranić się osobiście, niż dać komuś do ręki taką broń. A jednak przez lata życia jako śmiertelny Nephilim zatracił umiejętność izolowania się od ludzi. A zaczęło się niepozornie. Od głupiego trzymania za rękę na łożu śmierci, kiedy umierał w agonii zatruty jadem demona.

Zaczęło się na Magnusie. Jak w zasadzie wszystko, jak musiał przyznać Alec. To nie Clary była kołem zamachowym, które nakręciło spiralę życia towarzyskiego, lecz właśnie Bane, z jego kocimi oczami i niesamowitą umiejętnością sprawiania, że Alec otwierał się na ludzi. Z początku powoli, z czasem nie wyobrażając już sobie, że może znowu być samotny.

A potem przyszła tamta noc i wszystko zaczęło się od nowa. Jedna noc, a Alec czuł się tak, jakby między nim a resztą świata wydrążył się kanion, którego nie umiał przeskoczyć. A może tylko nie potrafił spróbować...? Zamiast tego wytworzył mur, za który wstęp miała tylko jedna osoba i to tylko dlatego, że swoim oślim uporem przypominała mu w tym Jace'a.

– Trzy tysiące czterysta sześćdziesiąt osiem.

Wraz z Magnusem w jego życiu pojawiło się też wiele innych, hałaśliwych rzeczy. Muzyka, taniec, imprezy... Alkohol pity w niemożliwych ilościach. Seks, który zawsze kojarzył się z westchnieniem i szelestem pościeli. Głośne bicie serca i szum krwi w uszach, kiedy Bane się do niego uśmiechał.

– Trzy tysiące czterysta siedemdziesiąt sześć – wyszeptał.

Alec kiedyś uważał, że spokój i cisza mu się należą. W końcu tyle poświęcił, a wymagał tylko kilku godzin w tygodniu, kiedy nie słyszy nic. Nie wiedział, czego chciał.

– Trzy tysiące czterysta osiemdziesiąt.

Teraz cisza była irytująca. Spokój był nudny. Cisza i spokój oznaczały irytującą nudę i samotność.

– Trzy tysiące czterysta osiemdziesiąt pięć.

Skoczył na nogi i nim ostatnia kropla zebrała się na filtrze kranu zatkał go dłonią i dokręcił kurek. Starannie dopilnował, żeby woda nie miała możliwości dalszego kapania.

Mam krew na rękachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz