Rozdział 1. Zalążek starego koszmaru

2.2K 112 18
                                    


   Alec nie zwykł ze szczególnym rozrzewnieniem wspominać swojego dzieciństwa w Nowym Jorku. Urodził się w Idrisie, w Alicante. Pierwsze miesiące swojego życia patrzył przez okno na szklaną stolicę skąpaną w blasku niebiańskich promieni. Dopiero potem jego życie wywróciło się do góry nogami, kiedy rodzice, skazani za nieposłuszeństwo, zmuszeni zostali nie tylko do opuszczenia swojej ojczyzny. Wkrótce potem Clave bezsensownie uhonorowało ich oddając im pod opiekę największy bałagan, jaki przyszło Alecowi zobaczyć w jego całym późniejszym życiu.

   To tu się wszystko zaczęło; jego życie jako Nocny Łowca, jego przygoda z byciem parabatai Jace'a Herondale'a, Powstanie Valentine'a, Mroczna Wojna... Pierwszy nieśmiały i burzliwy z czasem romans; zakazana miłość, którą mu odebrano mimo prób i błagań. I to tu, dokładnie w tej uliczce, raptem kilkaset metrów od miejsca, w którym obecnie mieszkał, Alec stracił to wszystko na rzecz wiecznego mroku.

   Nie był w tym miejscu od bardzo dawna. Nie miał okazji, a nawet gdyby miał, nie był pewien, czy zdołałby się zmusić do takiego poświęcenia. Nie miał już jednak wymówki. Korzystając z pretekstu "zaczerpnięcia świeżego powietrza", cokolwiek miało to znaczyć dla wampira, wymknął się ze swojego mieszkania i troskliwych ramion Edwarda. Musiał się z tym zmierzyć, chociaż raz.

   Stanął u wlotu uliczki i z ponurą miną przyglądał się śmietnikom. Z jednego z nich wyjrzał ciekawsko szop pracz. Alec zmrużył w jego stronę powieki, ale kiedy zwierzę zwietrzyło jego obecność, czmychnęło przerażone byle dalej od wampira. Kiedyś pewnie nie zwróciłby na niego uwagi. Szopy pracze świetnie odnajdywały się w realiach wielkiego miasta. Nie bały się ludzi. Z godną pozazdroszczenia bezczelnością żerowały tuż pod ich nosami, ciesząc się urodzajem rozpustnego życia. Ich obecność była tak oczywista, jak brak miejsc parkingowych wokół Times Squere. Teraz jednak wszystkie zwierzęta właśnie tak na Aleca reagowały i chłopak poczuł nagły żal.

   Wydało mu się to nawet zabawne. Od lat nie czuł żalu z powodu tego, kim z własnej głupoty się stał. W pewnym sensie pogodził się z losem, chociaż wspomnienia dawnego życia wracały w snach, niczym zapętlony koszmar.

   Uśmiechnął się do siebie pod nosem, smutnym grymasem i wbił dłonie w kieszenie. Spojrzał w górę, na pojedynczy balkon, wystający z fasady budynku. Dowcip architekta stał się miejscem, które Alec wspominał najgorzej. To właśnie tam stał, kiedy ciało drapieżnika uderzyło w jego bok, zwalając go z nóg.

   Pokręcił głową i odwrócił się wolno na pięcie, maszerując dalej. Mijał budynki. Nic się nie zmieniło... Nowy Jork był taki jak zawsze. Ze swoimi latarniami, które teraz raziły jego oczy, z hałasem co bardziej zapchanych ulic i parą unoszącą się nad studzienkami kanalizacyjnymi.

   Kiedyś często bywał w tej okolicy. To tu, całkiem niedaleko, mieszkał ktoś, dla kogo Alec zszedł do piekła. Całkiem dosłownie. Przekroczył bramę i znalazł się w demonicznym wymiarze, znanym pod nazwą Edom. Magnus Bane... Alec nie widział go tak zmarnowanym nigdy, jak wtedy, kiedy dopadł chudego ciała i objął w czułym uścisku. Ani tak przerażonego i zrozpaczonego, gdy Magnus wymawiał imię swojego ojca. Czarownik wezwał go, by ten uratował ich i przeniósł na powrót do ich wymiaru.

   Żeby uratować Aleca...

   Do tego wspomnienia Alec wracał z czystego masochizmu. Do ostatniego pocałunku, smakującego krwią, pyłem i łzami.

   Nie rozmawiali potem o tym, jakby cała sytuacja nie miała miejsca, a Alec nauczył się żyć z takim wyparciem. Wkrótce potrafił nawet normalnie patrzeć na Magnusa, nie czując tęsknoty i żalu za utraconym szczęściem. Rzucony w wir obowiązków i własnych postanowień nie wracał już do tego. Tylko czasem jak teraz...

   Alec spojrzał na drzwi kamienicy z zaskoczeniem. Nogi same poprowadziły go do niej, bez udziału świadomości. Odetchnął, pozwalając, by jego płuca wypełniły się zapachem znajomego miejsca.

   Magnus pewnie nawet nie był świadom, jak wielkie piętno zostawiał na miejscach, w których często bywał. A tu przecież mieszkał. Nawet drzwi, pozornie zdezelowane, lecz wibrujące od nałożonych na nie zaklęć ochronnych, nosiły na sobie piętno jego obecności. Między złuszczoną farbą błyszczały drobiny brokatu, którego nic nie umiało zmyć, a wokół unosiła się kusząca woń olejku sandałowego, jakiego Bane używał zamiast perfum.

   Niewidzialna siła uniosła drżącą dłoń wampira. Ze wzruszeniem dotknął drewna, przełykając ślinę, która nabiegła mu do ust. Drzwi były ciepłe w dotyku, rozgrzane po całym dniu upałów.

   Głośny trzask sprawił, że odskoczył ze strachem od drzwi i zerwał się do biegu.


***

Także tego ten... Mam dzień dobroci dla ludzi, tudzież depresje poźnojesienną małokawiastą. So... Ne. Nie będę wstawiać tak często. Następne może za tydzień. Rozdziałów w zapasie mam 37. Kto się cieszy? 

Podpowiem: Nie Malec! Za to Nathan się cieszy! Kto wie, kim jest Nathan? Rozdział gratis dla osoby, która zgadnie! <3 

Ach! I nie! Rozdziały nie są w standardzie takie krótkie. Zależy od tematu. O.o Niektóre maja 20 stron. Inne 3. A jeszcze inniejsze 40. Wiec... no. xD powodzenia! 

Mam krew na rękachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz