Rozdział 6

169 5 2
                                    

BILLIE

— Boże, ta szminka jest fatalna. Podkreśliła mi wszystkie suche skórki.

Rea już od kilku minut wgapiała się w swoje lustrzane odbicie. Na ustach miała jedną ze szminek z kolekcji Spring Beauty, tę o nazwie „Magiczny aster". Był to mocny, żarówiasty róż, w którym Rei było kompletnie nie do twarzy. Wyglądała absurdalnie. Mogła wybrać jakiś stonowany kolor, do wyboru miała dwa odcienie nude, ale nie, na pierwszy ogień musiała wziąć esencję Barbie.

— Jak masz suche skórki, to zrób peeling i nawilżaj usta — odpowiedziałam wpatrując się w ekran komputera, gdzie miałam otwarty dokument z recenzją kosmetyków.

— I do tego okropnie śmierdzi.

— E tam, ładnie pachnie.

— No, jak ktoś lubi zapach sztucznej wanilii. Nie, serio, to jakaś kompletna porażka.

— Chyba przesadzasz. Od rana noszę tę — powiedziałam biorąc do ręki pomadkę o nazwie „Zapach deszczu" — i nie mam większych zastrzeżeń. Nie zauważyłam, żeby wysuszyła mi usta i zobacz, ładnie się trzyma. Jedyne co, to po jedzeniu trochę rozlała mi się w kącikach. Zapach też mi nie przeszkadza, kwestia gustu.

— Aha, czyli jednak! — Rea klasnęła w dłonie. — Nie jest trwała.

— To zwykła szminka. To jasne, że nie wytrzyma spotkania z tłustym żarciem.

— Naprawdę masz zamiar lizać buty tej całej blogerce? — zapytała marszcząc czoło.

— Nie chcę nikomu lizać butów. Szczerze uważam, że to spoko szminki. Może nie dałabym za nie czternastu funtów, ale...

— Ile?!

— Co ci mam powiedzieć, za nazwisko się płaci.

Zaczęłam testowanie kosmetyków Kimberly May z samego rana. Mimo że była niedziela i zamierzałam siedzieć w domu cały dzień, podczas porannej toalety zrobiłam sobie pełny make-up używając cieni do powiek, rozświetlacza, różu i pomadki Spring Beauty, które dostałam na launch party. To jedyne kosmetyki, jakie pojawiły się w kolekcji. Wszyscy oczekiwali super podkładu, albo chociaż pudru matującego, ale osobiście uważałam, że jak na początek to i tak nieźle. Podejrzewałam, że produkcja kosmetyków to nie bułka z masłem, a podobno Kimberly pracowała nad nimi tylko nieco ponad rok.

Po kilku godzinach testowania wyciągnęłam już pierwsze wnioski. Po pierwsze – wszystko wyglądało przepięknie. Cała kolekcja utrzymana była w burgundzie i złocie. Proste, minimalistyczne opakowania, ale z nutką elegancji. Po drugie – szminki pachniały jak waniliowy budyń. Bardzo intensywny waniliowy budyń. Podobał mi się ten aromat, ale to dobrze, że nie było go czuć na ustach, bo po dłuższym czasie chyba by mnie zemdliło. Po trzecie – cienie do oczu nieźle trzymały się na powiekach i ładnie się blendowały, ale tym brokatowym brakowało błysku, a dobór kolorów nie powalał na kolana; znalazłabym w swojej kosmetyczce kilka podobnych paletek. Nic odkrywczego. Gdybym nie recenzowała tych kosmetyków do gazety, nie dałabym więcej niż naciągane sześć na dziesięć. To nie tak, że chciałam podlizać się Kimberly May, jak sugerowała Rea. Po prostu... McCollins prosiła, abym nie była zbyt surowa. Nie miało to wiele wspólnego z rzetelnym dziennikarstwem, ale tak niestety wyglądała rzeczywistość. Media umarłyby, gdyby nie celebryci. Wprawdzie mogliśmy kierować się zasadą, że nieważne co piszą, oby tylko pisali, ale nie byliśmy jednym z tych brukowców, który pierze brudy gwiazd na lewo i prawo.

Samo launch party uznawałam za wyjątkowo udane. Impreza odbywała się na dachu jednej z modniejszych restauracji w Londynie i szczęście, że dopisywała pogoda, bo inaczej każdy zamieniłby się w sopel lodu albo przemókł do suchej nitki, a Kimberly zapewne spotkałaby się z hejtem i nieprzychylnymi komentarzami ze strony krytyków za nieprzemyślaną organizację. Impreza zaczęła się od przemówienia samej gwiazdy wieczoru oraz jej partnerki biznesowej, które opowiedziały o procesie twórczym i zachwycały się każdym stworzonym przez nie produktem. Na znajdujących się wszędzie ekranach wyświetlały się zdjęcia Kimberly oraz modelek z dedykowanej sesji zdjęciowej oraz raz na jakiś czas puszczano film promujący. Pomiędzy gośćmi kręcili się modnie ubrani kelnerzy, którzy częstowali wszystkich kolorowymi drinkami oraz przekąskami, w zadaszonej części restauracji stały stanowiska makijażystów, a przez cały wieczór można było pokiwać się w przód i tył do muzyki, którą puszczała niejaka Siobhan, zawodowo didżejka, a prywatnie dobra koleżanka Kimberly.

Kawa w południe ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz