Rozdział 6

1.1K 77 16
                                    

''Home?

A place where I can go,

to take this off my shoulders,

Someone take me home.."


Peter spadł na łóżko wycieńczony. Dziękował Bogu, że dziś był wyczekiwany piątek, a co za tym idzie jego rodzice wrócą dopiero nad ranem. Pewnie teraz siedzą w jakimś luksusowym barze i udają prze idealną parkę, która ma idealną rodzinę. Jak ci ludzie potrafią wszystkim kłamać w żywe oczy przez tyle lat. A może właśnie wszyscy wiedzieli, ale nikt nie chciał nic z tym zrobić? Nie chciał nawet o tym myśleć. Nie umiał uwierzyć, że istnieje tyle zła na tym świecie. Chociaż czy ci ludzie byli źli? W końcu to on był niewystarczający, uprzykrzający, zły, okropny. Przecież na to zasługiwał. Więc dlaczego ci ludzie mieliby być źli? 

Nie miał siły nawet przetwarzać tych myśli w głowie.

Spoglądnął kątem oka na niebieski zegar wywieszony naprzeciw jego łóżka. Dochodziła prawie pierwsza w nocy. Nie wiedział kiedy ten czas nawet zleciał. Mimo to, były to najlepiej spędzone parę godzin od dłuższego czasu. Na jego twarz wszedł niewinny uśmiech, gdy uświadomił sobie, że rozmawiał do północy z samym Tonym Starkiem. Luźno skakali po tematach, tych naukowych jak i kiepskich opowieściach. A bardziej to sam miliarder opowiadał. Mówił o Clincie jak się chował w wentylacji przed Czarną Wdową, lub jak Thor wybił szybę w mieszkaniu piorunem. Albo jak Kapitan Ameryka mówi wszystkim rozprawkę przez dziesięć minut, gdy z któregoś ust wymknie się przekleństwo.

Widział, że Avengersi to jest dla niego rodzina, mógłby o nich opowiadać wieczność. Jak przypatrywał im się z zaciekawieniem w telewizji nie myślał nawet, że ci mieszkają razem. Był wręcz pewny, że łączą ich relacje czysto zawodowe. Jednakże pod tą płachtą jest ukryta prawdziwa czysto rodzinna miłość, której nikt nie może im odebrać. Bo nikt z nich owej rodziny nie posiadał, dlatego stwierdzili, aby zastąpić ją sobą. 

Westchnął.

Też by chciał mieć taką rodzinę. Ma rodzinę.. ale kto by chciał taką rodzinę? Taką matkę? Takiego ojczyma? Taki pokój? Takie życie.. zdecydowanie wolałby nie mieć rodziny. Zostać sam gdzieś tam jak palec. Chociaż jedyne o czym zaciekle marzył ten piętnastolatek było zwykłe objęcie jego trzęsącego ciała bezpiecznymi ramionami. Nawet mógłby ktoś taki go później uderzyć, nie byłoby to nic nowego. Ale zwykłe ludzkie przytulenie. O tak głupiej i dziecinnej rzeczy marzył brunet. Nigdy nikt go nie objął, a bynajmniej nie pamiętał. Jednie jego matka, gdy potrzebowała alkoholu. Mimo to, lubił to gdy ta go przytulała. Przez chwilę mógł zapomnieć w jakim celu  to robiła i wyobrazić sobie, że robi to po prostu z chęci okazania miłości swojemu synkowi. Kochał sobie to wyobrażać. Kochał żyć w durnych marzeniach czy zaburzonej rzeczywistości. Bo nie miał liczyć co na szczęście od losu, więc sobie go.. wyobrażał. Aby później jeszcze bardziej popaść w depresyjny stan, gdzie uświadamiał sobie, że nic go dobrego nigdy nie spotka. Nikt go nigdy nie pokocha. Wiedział to doskonale. Kto by miał go pokochać jak jest bity? Gwałcony? Molestowany? Upokarzany?

Chłopak w jednej sekundzie stracił dobry humor. Wszedł z kwaszoną miną pod puchatą pierzynę, aby zatopić twarz w poduszce. Po jego policzkach zaczęły cieknąć łzy, które zaraz to wsiąkały w miękką, mleczną poszewkę. 

I zasnął tak jak co dzień. Płacząc nad swym okrutnym losem.

***

Zestresowany jedenastolatek stał cały spięty. Wokół niego krążyła masa ludzi, a przed nim rozmazywał się obraz. Czuł jak jego oddech nieprzyjemnie świszczy, a płuca wręcz pieką od brania najmniejszego oddechu. Drżące ręce schował w kieszenie garniturowych, czarnych spodni i skupił wzrok na drogich oksfordach, które miał na sobie.

Please, have mercy on me | Irondad | SpidersonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz