Rozdział 44

260 31 19
                                    

Sześć miesięcy później.

Ręce umazane w krwi. Czerwony bandaż oślepiał jego oczy. Zamrugał parokrotnie z powodu piekących go powiek. Nic to nie dało. Zmrużył oczy, a do jego uszu dobiegł wrzask tłumu. Klaskali. Skandowali jego ksywkę. Atraks. Bo to jego ksywka, tak? To o nim mówią? Podniósł głowę i obrócił ciekawski wzrok. Tłumy ludzi patrzyły na niego. Znajdował się na telewizorach. Był głównym bohaterem na kamerach. Uśmiechnął się delikatnie. Jakież to przyjemne. Tylko, że.. coś.. coś jest nie tak. Jego nos kuł od pewnego specyficznego zapachu. Żółć podchodziła mu do gardła, a on nagle miał odruch wymiotny. Spojrzał się w dół, a jego oczy rozszerzyły się ze strachu.

Trup.

Rozpoznał tę twarz, mimo tego, że chodziły po niej robaki, a skóra była, wręcz zielona. Gazoli. Nie, nie, nie. On.. on go zabił. Chłopak odskoczył od zimnego ciała i oddalał się jak najszybciej. Przed dalszą ucieczką powstrzymała go siatka na czarno-czerwonym ringu. Po jego skroniach spływał pot na matę. Słyszał te odbijające się krople mimo niezrozumiałego wrzasku tłumu. Nagle płuca chłopaka nie chciały przyjąć tlenu. Dusił się nim, jakby była w nich zawarta okropnie duża ilość siarki. Piekły go, płuca go tak cholernie piekły, jakby ktoś tam nalał bardzo silnego kwasu.

Głowa nieboszczyka poruszyła się. Obróciła się w stronę Parkera, na co ten przełknął głośno ślinę. Patrzył się na niego tak pustym i wyjętym z życia wzrokiem. Chłopiec cały czas się trząsł, nie mogąc uspokoić kończyn.

— Zabiłeś mnie — mruknął Gazoli. — Jak mogłeś to zrobić?

— J-ja.. p-prze-przepraszam — wydukał drżącym głosem. — N-nie ch-chciałem.. n-nie c-chciałem..

— Chciałeś, morderco — zaśmiał się. — Jesteś zwykłym śmieciem, rozumiesz to?

— W-wiem.. w-wiem.. n-nie.. t-to j-ja.. t-to j-ja powinienem z-zginąć — wymamrotał, szlochając cicho.

— Niedługo zginiesz, nie martw się o to — prychnął. — I ty sam tego dopilnujesz — wyszeptał.


Parker momentalnie usiadł. Oddychał szybko, lecz jego oddech był płytki. Czuł, jakby brakowało mu powietrza. Odczuwał dziwne kłucie na środku klatki piersiowej, jakby ktoś wbijał szpilkę w jego serce. Chłopiec złapał się za miejsce bólu i ścisnął bluzkę w dłoni na klatce piersiowej. Przymknął powieki, a wtedy z jego oczu wyleciały dwie łzy, które toczyły ścieżkę od policzka nastolatka do jego podbródka.

Znowu to samo. Codziennie miał te cholerne koszmary. Od.. od tego dnia, gdy pozbawił, życia Gazoli zawsze musi się pojawić w jego snach. Zawsze do niego mówi. Nawiedza go. Każe ze sobą skończyć. Parker był tym zmęczony. Spojrzał na kalendarz wiszący przy jego łóżku. Dwudziesty piąty kwietnia. Stało się to równe pół roku temu. Przetarł twarz drżącymi dłoniami i opadł na twardy materac. Przekręcił się na bok, aby złapać za telefon i zobaczyć godzinę. Czwarta pięćdziesiąt osiem. I tak nieźle. Zazwyczaj śpi mniej niż dwie godziny, a tu proszę bardzo nawet trzy. Może.. może już będzie tylko lepiej? Westchnął. Nie wierzył już w to, że będzie lepiej.

Wygramolił się z łóżka, odpychając kołdrę na drugą stronę materaca. Szybko wstał na równe nogi, co nie było zbyt dobrym pomysłem, bo zakręciło mu się w głowie. Mimowolnie zatoczył się parę kroków do tyłu. Jego plecy zetknęły się z chłodną szafą, o którą stuknął głową. Syknął cicho z niewielkiego bólu, po czym rozmasował miejsce na głowie, gdzie najpewniej za parę godzin będzie widniał już duży siniak. Wymamrotał najróżniejsze przekleństwa pod nosem, aby zaraz wyjść z pokoju i udać się do dość małej kuchni.

Please, have mercy on me | Irondad | SpidersonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz