Ośmioletni Peter wierzył.
Usiadł jak każdego wieczoru na starym, kamiennym parapecie, przyglądając się widokowi za oknem. Jego czekoladowe tęczówki były wpatrzone w świetliste gwiazdy, które rozjaśniały ciemne niebo. Kochał na nie patrzeć. Już teraz Peter umiał czytać, a jego pierwsza książka nie była o pieskach czy jakiejś ckliwej opowieści o przyjaźni. Nie lubił takich, uważał, że były nierealne. Lubił fakty, dlatego też jego pierwsza lektura było o astronomii. A więc, co wieczór, wskakiwał na parapet i przyglądał się szczególnie każdej z nich. Rozmyślał nad ich położeniem oraz ile już tam się znajdują.
Poza tym widział w nich marzenia. Bo mimo jego złej sytuacji w domu mały chłopczyk nigdy nie przestał wierzyć. Wierzył, że ktoś go uratuje. Wierzył, że to się kiedyś skończy.
Że kiedyś skończy się to cholerne piekło.
Dzisiaj była rocznica narodzin Jezusa, wszystkim dobrze znana gwiazdka. Dzieci je uwielbiają. Spędzenie czasu z rodzinną w tej unikatowej atmosferze, przysłowiowe dwanaście dań na ogromnym stole, prezenty, święty Mikołaj z specyficzną siwą brodą. Każdy ją kochał za takie, czy inne rzeczy.
Ale nie Peter.
Peter jej nienawidził. Może to po tym co się stało rok temu? Gdy chciał dać swojej mamie i swojemu ojczymowi prezent, został wyśmiany i oblany wrzątkiem. Wiedział, że laurki to za mało, ale robił je parę godzin, aby byli zadowoleni. Nie byli. Nigdy nie byli z niego zadowoleni, choć się tak cholernie starał.
Wypatrzył swoim dziecięcym wzrokiem młodego mężczyznę z małym dzieckiem. Oboje lepili bałwana z śniegu, śmiejąc się w niebogłosy, tak aby wszyscy słyszeli ich radość. Aby wszystkie gwiazdy zobaczyły ich uśmiechy aż z kosmosu.
Brunecik posmutniał, wzdychając cicho. Też by tak chciał. Chciałby dostać trochę miłości od jego mamy. Czasem mu ją daję, jednak tylko wtedy, gdy chcę wykorzystać młodszego do pójścia do sklepu, aby ta mogła się upić kolejną butelką wódki. Wtedy go przytuli, powie miłe słówka. Ale tylko i wyłącznie wtedy. Resztę czasu nie zwracała na niego uwagi, bądź go odpychała. Opiekę nad nim powierzyła swojej drugiej połówce. Miało to jeszcze gorsze skutki dla dziecka.
Peter cholernie tego nie rozumiał. Czemu inne dzieci w przedszkolu są odbierane przez swoich rodziców? Czemu ich mamy je przytulają na pożegnanie? Czemu ich przytulają? Mówią, że ich kochają? Dają starannie wykonane jedzenie? Całują delikatnie w czoło, obiecując, że niedługo wrócą? Brunet tego nie rozumiał. To było dla niego tak cholernie abstrakcyjne. Dla niego to była tylko głupia fikcja, ckliwe marzenia, które nigdy się nie spełnią.
W swoich małych rączkach Peter trzymał figurkę zrobioną z gliny zapakowaną w czerwony papier świąteczny. Ściskał go, modląc się w duchu, aby mężczyzna, dla którego zrobił ją, dziś przyjedzie. Tylko wtedy jego ojczym był dla niego miły. Tylko wtedy nie musiał przeżywać tego wszystkiego. Naprawdę chciałby spędzić miłe święta w tym roku.
Po kolejnych minutach czekania na teren domu Parkerów wjechało białe Audi. Chłopiec rozszerzył swe oczka dopatrując się osoby towarzyszącej. Marzył o tym by zobaczyć ciut niższego bruneta ze specyficzną brodą, obok swojego ojczyma. Ujrzał dwóch mężczyzn, jeden barczysty blondyn, na którego widok chciał wskoczyć pod kołdrę. Za drugi w garniturze, na którego widok jego serce tańczyło z radości.
Chłopiec zeskoczył z kamiennego parapetu z wielkim uśmiechem na swej twarzyczce. Na jego policzki weszły różowe rumieńce, które ozdabiały jego dziecięcą urodę. Pobiegł jak najszybciej do drewnianych frontowych drzwi, aby po chwili ujrzeć wchodzących mężczyzn.
— Pan Stark! — krzyknął uradowany chłopczyk, wyciągając rączki do starszego.
Starszy od razu zwrócił ku niemu wzrok i się szeroko uśmiechnął, ukazując swoje białe zęby. Podniósł malucha, a ten wtulił w jego zagięcie szyi twarz. Tylko przy nim czuł się bezpiecznie.
— Cześć Peter — powiedział brunet. — Jak ty wyrosłeś przez ostatni tydzień — zaśmiał się.
— Mam dla pana prezent — mruknął cicho brunet, na co Tony się rozczulająco uśmiechnął. Ten dzieciak był aniołem. — Jak się panu nie spodoba to..
— Pete — przerwał mu starszy. — Wszystko co mi dasz będzie najlepszym co dostanę w te i inne święta.
Chłopczyk pokiwał głową i wręczył starszemu pakunek. Miliarder ostrożnie odstawił chłopca na ziemię i wziął się za otwieranie prezentu. Gdy ujrzał swoją podobiznę zrobioną przez swojego ulubionego ośmiolatka, uśmiechnął się szeroko, czując łzy wzruszenia napływające do jego oczu.
— Jest świetny mały, dziękuję bardzo — podziękował. — Jak ty to zrobiłeś? Ja bym nie umiał..
I takim właśnie sposobem dzień chłopca stał się lepszy. Do późnej nocy od ścian odbijał się śmiech, które te dawno nie słyszały. Gwiazdy ujrzały uśmiech małego, który nie pojawił się na jego twarzy przez tyle czasu. Ale mały brunecik wtedy nie zwracał na nie uwagi, był skupiony tylko na swojej jedynej gwieździe, nadziei.
Gdy nadszedł świt, a miasto powróciło do życia po świątecznej nocy, średniego wieku mężczyzna wrócił do siebie. Do swojego ciepłego i miękkiego lóżka. Do lodówki pełnej jedzenia. Do wszystkiego co on zawsze miał, a Peter tylko mógł pomarzyć w najdalszych marzeniach.
Chłopiec czekał na swoją iskrę szczęścia, codziennie na tym samym parapecie, patrząc dziecięcym wzrokiem w te same gwiazdy, w ten sam księżyc.
W te same płatki śniegu.
W te same kwitnące kwiaty na podwórku, wraz z nadejściem wiosny.
W te same uśmiechy jego rówieśników, wraz z nadejściem gorącego lata.
W te same złote liście, wraz z nadejściem jesieni.
A potem ponownie w te same płatki śniegu.
A gdy wybiła wyczekiwana gwiazda, chłopiec tak samo ściskał w swych drobnych rączkach prezent dla pana Starka. Czekał cierpliwie, podkulając nogi pod swoją brodę. Czekał na niego. Naprawdę wierzył, że się pojawi. Choć przez cały rok tego nie zrobił. Nie zrobił tego, gdy był bity pasem przy płatkach śniegu. Nie zrobił tego, gdy był dotykany tam gdzie nie chciał, przy kwitnących kwiatach. Nie zrobił tego, gdy jego mama nie chciała wytrzeć łez dziecięcego strachu przed ojczymem, przy nadchodzącym lecie. Nie zrobił tego, gdy musiał uciekać z domu przy złotych liściach.
Ale w nim była iskierka nadziei. Iskierka myśli o choć chwilowym oraz cholernie ulotnym promyku szczęścia. Spokoju. Niewiele wymagała ta malutka istota. Choć takie minimum los mu nie chciał zapewnić.
Dlatego, gdy zegar wybił północ, a nikt się nie pojawił w domu, poczuł malutkie ukłucie w sercu.
Nie przyjedzie.
Zacisnął jeszcze mocniej w rączkach figurkę własnego wyrobu, opakowaną w świąteczny prezent i zapłakał cicho. Z jego czekoladowych tęczówek wylatywały gorzkie łzy, spowodowane cierpieniem chłopca. Te zlatywały po jego dziecięcym policzku, ozdobionym w lekkie rumieńce i ledwo widoczne piegi, aby cicho spotkały się z tym samym kamiennym parapetem.
Peter upuścił swoje arcydzieło na podłogę, aby się rozbiło.
Tak jak jego nadzieja.
Dziewięcioletni Peter już w nic nie wierzył.
CZYTASZ
Please, have mercy on me | Irondad | Spiderson
Fanfiction"- P-przepraszam m-mamo.. t-tak strasznie cię p-przepraszam.. - wyszlochał, pomiędzy uderzeniami. Jednak po paru sekundach poczuł kolejne, na które pisnął i mimowolnie podskoczył. Jego chude ciało się niewyobrażalnie trzęsło, a on nie mógł go za nic...