Fidani tonęło w przepychu i bogactwie zawartych w monumentalnych świątyniach wzniesionych na cześć Teremuna, lecz nie jego slumsy. Ta część miasta nie miała w sobie nic z chwały rozsławionej na każdy skrawek Imperium, w której pławiła się prowincja.
Gliniane lepianki, zawalone budynki i prymitywne namioty wzrastały blisko rzeki wyparte za mury miasta, którymi Fidani odgradzało się od wszelakiej biedy.
Bo bieda i nędza wprost wylewała się z tego miejsca. Wszczepiała w powietrze brudny, zatęchły zapach dobiegający z wewnątrz ubogich domostw, który zmieszany z dusznością upalnego dnia robił się nie do zniesienia.
Hussein jechał konno wzdłuż ciasnej uliczki, powstrzymując się, by nie ogarniać pogardliwym wzrokiem wszystkiego, co mijał po drodze. Za nim gęsiego, gdyż tłok ludzi i domów skutecznie utrudniał przejazd, podążało wierzchem kilku zbrojnych w szakalich maskach — strażnicy z szachowskiego pałacu.
Wymowny znak, który w mig pojęli mieszkańcy slumsów. Zadawali sobie jedynie pytanie dlaczego?
— Książę Admirale. Już czas. — Kazem zrównał prędkość swojego konia z siwym rumakiem Mirzy, gdy wjechali na niewielki plac. Hussein zerknął na niego kątem oka, nie przestając trzymać głowy wysoko.
Książę zawsze wyglądał na rozdrażnionego. Chodził nabuzowany gniewem niczym burza naszpikowana piorunami. Teraz również na próżno Kazem doszukiwał się na twarzy Mirzy oznak zadowolenia, jednak tym razem coś się różniło. Odkąd wyjechali z Bahu, Hussein nie wybuchał przy najmniejszym impulsie, a wręcz przeciwnie: wszystko w sobie dusił. Szpieg obawiał się, że to zwiastowało nadciągającą nawałnicę.
W końcu książę zatrzymał wierzchowca, a na ten znak to samo uczynił jego zbrojny orszak. Jeden z żołnierzy wbił w ziemię sztandar imperium. Ludzie zaczęli śmielej szeptać między sobą.
W slumsach mieszkała biedota, której nie było stać na luksusowe życie, jakie oferowało Fidani. Jednak to nie ta grupa obchodziła Husseina, bo to nie ich życie miał odmienić na rozkaz kuzyna.
Gdy szmer zaczął przybierać na sile, Mirza rozwinął zwój i zaczął obwieszczać zapisane na nim słowa.
— Innowiercy! — wyrzucił to słowo, z trudem siląc się na neutralny ton. — Ja książę Hussein Mirza jako namiestnik władzy państwowej, w imieniu szachinszacha Ismaila Al-Zahida syna Anasa obwieszczam, że: nie ma takiego prawa, które odbierze wam wolność i przywileje na tej boskiej ziemi. Od dziś wprowadzam tolerancję, która obowiązuje zarówno wiernych wyznawców Teremuna, jak i innych religii, jakie wyznaje się w tym państwie. Możecie wrócić do swoich domów, które porzuciliście w wyniku brutalnych represji, a wyrządzone szkody zostaną wam zrekompensowane. W każdej prowincji na straży tego prawa stanie kadi*, po jednym z każdej grupy wyznaniowej, który będzie przemawiać w waszym interesie. Wasz głos będzie wysłuchany i respektowany. Wszelkie pogwałcenie mego rozkazu będzie zamachem na prawo boskie, które reprezentuję. Tak postanowiłem ja, szachinszach Ismail Al-Zahid, syn Anasa Al-Zahida.
Hussein zwinął z powrotem zwój. Kazem omiótł czujnym wzrokiem po tłumie, trzymając rękę na bułacie ukrytym pod peleryną.
Ludzie wyraźnie się zmieszali. Spoglądali po sobie, zastanawiając się, jaka reakcja byłaby odpowiednia na to niespodziewane zajście.
— Jaką mamy mieć pewność, że znów nie zaczną nas mordować, gdy wrócimy do miasta? — Odważnie do głosu doszedł jakiś starzec. Ludzie dołączyli do niego, wzniecając między sobą aprobującą wrzawę.
Hussein ukrył zwój do juk przy siodle i spojrzał na starca z wyższością.
— Bo szach na to nie pozwoli. Każdy, kto podniesie rękę na czy to na was, czy wy na wyznawców Teremuna zostanie odpowiednio ukarany zgodnie z prawem.
CZYTASZ
Lew i Szakal
FantasyPałac w słonecznym Kahari jest pełen wrogów. Szczerzą do siebie fałszywe uśmiechy, zakładają maski, a gdy one opadają, knują jak zniszczyć przeciwnika. Sułtan Al'Kaharu umiera. Na tronie piaszczystego imperium zasiada jego najmłodszy syn, któremu o...