Rozdział 6

471 63 5
                                    

"Ale który artysta jest normalny? Gdyby był normalny nie byłby artystą. Człowiek normalny nie tworzy dzieł sztuki. Je, śpi, pracuje mechanicznie i umiera.
Artyści są przewrażliwieni w odczuwaniu życia i natury, dlatego mogą ją interpretować dla nas, reszty ludzi. Jeśli artysta jednak nie będzie się strzegł, ta nadwrażliwość go zniszczy."

Budzi mnie piszczący, powtarzający się dźwięk. Uchylam powieki i widzę jakąś postać pochylającą się nade mną. Unoszę się gwałtownie i cofam, odsuwając jak najdalej pod wezgłowie łóżka.

— Masz trzydzieści osiem stopni — słyszę niski głos i przypominam sobie w jednej chwili, kto stoi tuż obok.

Ogarniam przyklejone do spoconej twarzy włosy, a tępy ból w podbrzuszu oraz uczucie lepkiej wilgoci pomiędzy nogami uświadamia mi, że muszę iść do łazienki. Natychmiast. Gramolę się z łóżka i zataczam, sięgając po kosmetyczkę.

— Poczekaj, nie wstawaj tak od razu.

— Muszę... Do łazienki — chrypię, usiłując utrzymać się na wyprostowanych nogach, wzdłuż których czuję nieprzyjemne ciągnięcie.

Chwiejnie kieruję się do drzwi. Bardziej człapię, niż idę. Opieram się ręką o framugę i nagle czuję, że mam podparcie wokół talii i pod łokciem. Nawet nie mam sił protestować więc pozwalam się prowadzić do łazienki jakbym była starą babcią.

— Dam sobie radę, dzięki — mamroczę, kiedy jestem już w łazience i opieram się o umywalkę, ciężko dysząc.

— Może... Trzeba ci pomóc?

Sarzyński stoi w drzwiach, opierając się ramieniem o framugę. Wygląda jakby nie miał zamiaru zostawiać mnie samej. O nie. Nie ze mną takie numery.

— Nie. Dam radę — rzucam ostro i wskazuję palcem drzwi.

Mężczyzna posyła mi spojrzenie spod zmarszczonych brwi, ale w końcu zostawia mnie samą. Powoli się ogarniam i dociera do mnie, że nawet nie mam pojęcia, która jest godzina. A przecież jestem umówiona! Mam załatwić wszystkie te pogrzebowe sprawy. Przyspieszam ruchy, na koniec obmywam twarz zimna wodą żeby się ocucić i odświeżona wychodzę z łazienki. Na korytarzu wpadam na Sarzyńskiego, który widocznie cały czas czaił się tuż za drzwiami.

— Która godzina? — pytam, nie patrząc mu w oczy.

— Dwadzieścia po pierwszej.

— Spóźnię się.

— Spokojnie, zdążymy. O ile w ogóle to dobry pomysł, żebyś w tym stanie gdziekolwiek jechała.

— Nic mi nie jest. Już mi lepiej.

Mrużę oczy, kiedy nagle oślepia mnie niebieskie światełko. Rafał znów mierzy mi temperaturę. Tym razem termometr świeci się na zielono.

— Trzydzieści siedem i cztery — oznajmia.

— No i widzisz. Nic mi nie jest — powtarzam bo rzeczywiście czuję się dużo lepiej. — Sen mnie rozgrzał i tyle.

— No dobra... W takim razie bierz rzeczy i jedziemy. Musimy ruszać, jeśli chcemy zdążyć na czternastą.

Pospiesznie zabieram wszystkie potrzebne mi rzeczy z pokoju i wychodzę na zewnątrz, gdzie w samochodzie czeka na mnie Sarzyński. Mroźny wiatr owiewa mi rozpalone policzki. Szybko wskakuję do auta. W środku pachnie jedzeniem i od razu burczy mi w brzuchu. Sarzyński wychodzi, żeby zamknąć dom i po chwili dołącza do mnie z powrotem. Rozglądam się po czarnym, eleganckim wnętrzu pojazdu nieco skrępowana.

Chiaroscuro  - Age gap 🚩Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz