Chapter 1

3.5K 264 43
                                    

Dzień po otrzymaniu listu zaczęłam się pakować, zabierając ze sobą prawie cały mój dobytek. Z wielkiej szafy i fotela przy oknie zniknęły moje ubrania. Na biurku i półkach już nic nie leżało, nie było nawet kurzu, który starłam poprzedniego wieczoru. Łóżko jak nigdy zostawiłam pościelone, a biała firanka falowała samotnie wzdłuż pozbawionego kwiatów parapetu. Bez moich gratów i rozstawionych wszędzie roślinek w ozdobnych doniczkach, które tak lubiłam, pomieszczenie wyglądało jakby nikt w nim nie mieszkał. Czekało na kolejnego lokatora jak hotelowe apartamenty. Ja byłam tu prawdopodobnie ostatni raz, ze względu na zbliżającą się przeprowadzkę.

Jeszcze tego samego dnia przed południem rodzice odwieźli mnie na lotnisko. Rozpierała ich duma, że wreszcie poznam dokładniej kulturę i tradycję Łowców. Wyjaśnili mi, że dalej muszę iść sama, a wszystkie potrzebne informacje zawarte są w liście ze szkoły. Ojciec uścisnął moją dłoń, a potem objął mnie, poklepując po plecach.

- Powodzenia - powiedział, dodając mi pewności siebie. Wyglądał tak, jakby miał zabrać moje bagaże i sam udać się do ośrodka. Zawsze chwalił panujący tam system, ale nigdy nie zdradzał zbyt wiele.

Mama pożegnała mnie bardziej czule, jak to matki mają w zwyczaju. Wyściskała mnie, głaszcząc po głowie, jakbym właśnie miała odbyć swój pierwszy dzień w przedszkolu, co utwierdziła słowami "Bądź dzielna". Mówiąc to, powstrzymywała się przed ponownym wzięciem mnie w objęcia. Kiedy wreszcie zniknęłam im z oczu, poczułam się dziwnie wolna i samodzielna. Przede mną długa podróż, nowe miejsca, nowi ludzie i mordercze stworzenia, z którymi przyjdzie mi się zmierzyć - smoki.

Idąc dziarsko w wyznaczonym przez rodziców kierunku, uświadomiłam sobie, że nie mogę przejść normalnej odprawy, ponieważ lecę na wyspę, o której istnieniu ci ludzie nie mają pojęcia. Oczywiście mówili mi o tym, ale wyłączyłam się przy pierwszym zdaniu "Na pewno dasz sobie radę, jesteś już przecież taka duża...". Przypomniawszy sobie, gdzie miałam szukać pomocnych informacji, wyciągnęłam list, który schowany był w mojej podręcznej torbie, właśnie na taką sytuację. Przeczytałam go po raz kolejny i po chwili odnalazłam wskazówki, których szukałam.

Na lotnisku powinien być punkt informacyjny, tam należy zapytać o biuro podróży Łowcy Przygód, a informator skieruje mnie do odpowiedniego pomieszczenia. Tak też zrobiłam, miła pani raczyła wytłumaczyć mi, jak dostać się do biura i chociaż z początku droga jaką mi opisała, była dla mnie czymś absurdalnym, z wózkiem bagażowym przed sobą dotarłam na miejsce bez większego problemu. Tam, po okazaniu nowej legitymacji szkolnej, dowiedziałam się od Pani Porpoise, że loty odbywają się codziennie przez całe wakacje i każde inne przerwy, kiedy nie ma zajęć. W niektórych sytuacjach można opuścić wyspę nawet w weekendy. Są też indywidualnie umawiane loty w czasie roku szkolnego.

Okazało się, że tego dnia (17.08.2014) miałam lecieć tylko ja. Pani Porpoise posłała jednego ze swoich pracowników, by zaprowadził mnie na lotnisko przeznaczone dla Łowców. Stało tam kilka zwykłych samolotów i całkiem sporo różnej wielkości awionetek. Leciałam najmniejszą - tylko ja, pilot i moje bagaże. Lot trwał koło trzech, czterech godzin - tyle czasu na podziwianie widoków. Całą podróż spędziłam z nosem przylepionym do szyby, odwracając się kilka razy w stronę pilota, który poinformował mnie, że na miejscu czekać będzie autokar lub van z nazwą ośrodka.

Wylądowaliśmy na placu otoczonym wysokim murem z umieszczonymi w strategicznych punktach wieżami strażników. Niedaleko nas znajdował się skromny budynek, a w zadaszeniu tuż przed nim, rozciągał się szereg wózków barażowych. Kiedy pilot wyładowywał moje walizki, ja udałam się po jeden z nich. Powietrze na lotnisku było chłodne i wilgotne, więc dotarłszy z wózkiem do awionetki, otuliłam się szczelniej wiosenną kurtką, którą miałam na sobie. Po zabraniu bagaży udałam się w kierunku przystanku, przy którym stały dwa autokary, z czego tylko jeden opatrzony był nazwą mojej szkoły. Gdy znalazłam się bliżej, kierowca pojazdu, do którego zmierzałam, wysiadł z niego i nie patrząc w moją stronę, otworzył bagażnik. Dotoczyłam się do niego i zaczekałam, aż opróżni wózek. Wraz z dźwiękiem zamykanej klapy na powrót udałam się w stronę niewielkiego budynku i odstawiłam pożyczony wcześniej sprzęt.

Weszłam do autokaru i zajęłam pierwsze lepsze miejsce przy oknie. Znowu byłam sama, ale tym razem nie na długo. W chwili gdy kierowca odpalił silnik, do pojazdu wpadł wysoki mężczyzna w długim płaszczu. Miał zmierzwione ciemne włosy i kilkudniowy zarost. Zamienił dwa zdania z kierowcą i omiótł wzrokiem wnętrze autokaru. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wiedziałam że nie spędzę tej drogi sama. Podszedł do mnie z zadowoleniem wypisanym na twarzy.

- Można?

- Jasne - rzuciłam nerwowo.

Kiedy mężczyzna zajął miejsce obok mnie, pojazd ruszył z lekkim szarpnięciem.

- Jesteś nową uczennicą, prawda? -zapytał uprzejmie.

- Ee... tak - wyjęknęłam nieśmiało, on zdecydowanie nie wyglądał na ucznia - aa Pan jest nauczycielem?

Mężczyzna roześmiał się, ukazując szereg białych zębów.

- Nie, nie do końca... Pracuje w Wingger jako lekarz - odpowiedział, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. - Nazywam się Philip Hemingway - oznajmił, a z racji mojego milczenia dodał po chwili - a ty to...?

- Margo Todd, miło Pana poznać - uśmiechnęłam się do niego krótko i cała spięta, szybko odwróciłam w stronę okna. W samą porę żeby zobaczyć, że wjeżdżamy do podziemnego tunelu. Chwilę później w autokarze zapaliły się małe lampki. Spojrzałam pytająco na doktora, który zdawał się nie zwrócić na to uwagi.

- Oh, zapewne zastanawiasz się dlaczego wjechaliśmy pod ziemię? - skinęłam głową, a on kontynuował - ze względu na smoki, które z wielkim upodobaniem atakowały nasze środki transportu.

Na takie rozwiązanie mogłabym wpaść sama, gdybym tylko się nad tym zastanowiła.

Podróż zajęła nie więcej jak pół godziny. Przez ten czas doktor ciągnął rozmowę, aż nieco się rozluźniłam i byłam zdolna prowadzić normalny dialog. Opowiedział mi pokrótce o ośrodku, do którego zmierzaliśmy. Mówił też o swojej pracy, aż doszliśmy do tego, że zna mojego kuzyna. Napomknął o okolicznościach, w których mieli okazję się poznać i kilku drobnych wypadkach, których Ian doświadczył.

Dotarliśmy na strzeżony plac z kilkoma niewielkimi budynkami, usytuowany przy dość dużym wzniesieniu. Tam miałam zostawić swoje bagaże. Dopiero po chwili spostrzegłam, że owa góra jest podstawą ogromnego, przeszklonego budynku, dorównującego wielkością Hogwartowi z serii o Harrym Potterze. Dalej za nim dało się dostrzec kilka aren wielkości niedużego stadionu. Blisko budynku rozciągało się również wielkie jezioro, a cały olbrzymi teren otaczał wysoki mur z wieżami strażników, podobny do tego na lotnisku, jak nie taki sam.

- Zaprowadzę cię do sekretariatu, tam przydzielą ci pokój - wyrwał mnie z zamyślenia doktor Hemingway i ruszyliśmy przez plac do bramy w ścianie skały, nad którą górowała budowla. Długi tunel oświetlony był migoczącymi jarzeniówkami, a na jego końcu napotkaliśmy wielkie drzwi i stojącego przy nich strażnika. Za drzwiami były schody prowadzące w górę, a nimi dochodziło się do Sali Głównej. Stamtąd lekarz zaprowadził mnie do sekretariatu i tam zostawił, rzucając na odchodne "Do zobaczenia".

I znowu niewiele się działo, ale niedługo się rozwinie ;)

Jeździec Wśród MordercówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz