Chapter 28

1.1K 134 31
                                    

"Wojna przyjdzie tutaj i od Ciebie mnie zabiorą [...]
Śmierć kiedyś upomni się, lecz teraz jestem z Tobą"

Po powrocie do pokoju wzięłam szybki prysznic i założyłam wygodne ubranie. Leżąc na łóżku, znów zaczęłam przeglądać notatki i obserwacje dotyczące smoków, jakie udało mi się zgromadzić. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam wśród rozrzuconych kartek. Sen był bardzo głęboki i nawet czyjeś wołanie nie dało rady mnie wybudzić. Dopiero gdy ktoś szarpnął mnie mocno za ramiona, otworzyłam leniwie oczy i zobaczyłam Iana. Na jego twarzy przerażenie mieszało się z ekscytacją. Błądziłam po pokoju nieobecnym wzrokiem, wciąż nie mogąc się rozbudzić, kiedy blondyn ciągle coś wołając, podniósł mnie do pozycji siedzącej.

- Joey wrócił! - krzyczał, stawiając mnie na nogi.

Te dwa słowa wystarczyły, bym się ocknęła. Spojrzałam przelotnie za okno; słońce wisiało nisko nad horyzontem, roztaczając na niebie krwawą poświatę. W pośpiechu założyłam leżące przy łóżku buty, po czym Ian złapał mnie za rękę i wybiegliśmy z mojego pokoju, którego nawet nie zdążyłam zamknąć na klucz. Przedzieraliśmy się przez zatłoczony korytarz, aż dotarliśmy do windy. Ian nerwowo wciskał przywołujący ją guzik. Musiało to mocno nim poruszyć, skoro zwykle cierpliwy i niewzruszony, tym razem nie mógł oderwać palca od przycisku. Do mojej głowy zaczęły napływać same czarne myśli. Jedna z nich migotała groźnie jak czerwone światło alarmu - Joey w niebezpieczeństwie.

Na samej górze było dość tłoczno, co było zapewne spowodowane ładną pogodą i malowniczym zachodem słońca. Jednak nikt zdawał się nie zauważyć tego, co mój kuzyn. Panowała tam przyjemna, spokojna atmosfera typowa dla ciepłego, leniwego popołudnia, która drastycznie różniła się od stanu, w jaki wprowadził mnie Ian. Dopiero gdy wyszliśmy na taras, napotkaliśmy grupkę gapiów z głowami zadartymi ku niebu. Mój wzrok powędrował w tym samym kierunku.

Wysoko nad nami, krążył czarny smok, który z tej odległości wyglądał jak szybujący na prądach powietrznych bocian. Był poza zasięgiem strzał strażników i nie rzucał się jakoś szczególnie w oczy.

Odetchnęłam z ulgą, bo wszystko było pod kontrolą. Miałam jednak świadomość możliwości zmiany sytuacji, czemu bardzo chciałam zapobiec. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Sprowadzenie go na dół absolutnie nie wchodziło w grę, z drugiej strony nie mogłam go ot tak zostawić. Zdecydowaliśmy z Ianem usiąść w środku przy samym oknie i biernie się temu przyglądać. Czujnie obserwowałam niebo, ciesząc się jednocześnie ładną pogodą. Kiedy mój żołądek zaburczał, Ian od razu zeskoczył z krzesła i rzucił, że przyniesie coś do jedzenia. Był już wyraźnie spokojniejszy. Być może z powodu mojej obecności. Wiedział, że tylko ja mogę zapanować nad sytuacją, a przynajmniej miał taką nadzieję. Wpatrywałam się w czarny punkt krążący po niebie, nie zwracając nawet uwagi na długą nieobecność kuzyna. Tak bardzo chciałam znaleźć się przy Joey'm. Marzyłam, by ci wszyscy ludzie po prostu zniknęli, gdy nagle pojawił się Ian z tacą pełną kanapek. Pochłonęłam je szybko, pozostawiając niewiele kuzynowi. I kiedy przełykałam ostatni kęs, Joey po prostu odleciał. Zakrztusiłam się skórką od chleba i wychyliłam do okna. Czyste niebo zabarwione soczystymi odcieniami czerwieni było puste. Zeskoczyłam z wysokiego krzesła i zostawiając Iana w tyle, wybiegłam na taras. Zatrzymawszy się na środku, zadarłam głowę do góry w nadziei, że on jeszcze gdzieś tam jest.

- Co z tobą? - zapytał Ian, stając u mojego boku. Nie patrzył w niebo, czułam na sobie jego wzrok.

Ze smutkiem w oczach spojrzałam na kuzyna i ledwo słyszalnie oznajmiłam:

- Odleciał.

Blondyn złapał mnie za ramiona i pochylił się, by spojrzeć mi w oczy.

- To przecież dobrze. Na pewno uda ci się go jeszcze spotkać - jego głos był bardzo przekonywujący i miał kojące brzmienie.

Nawet chciałam mu uwierzyć, kiedy czyjś, niosący się echem głos, nakazał opuścić taras widokowy z powodu zagrożenia. Oboje odwrociliśmy się w stronę drzwi, przy których zrobiło się już dość tłoczno. Rozległ się donośny ryk i znikąd pojawiła się nad nami chmara smoków. Rzuciliśmy się biegiem do wejścia, jak cała reszta uczniów. Ian biegł kilka kroków przede mną, cały czas sprawdzając, czy jestem tuż za nim. Wtedy z boku buchnął ogień, zmuszając mnie do odskoczenia w tył. Nim się obejrzałam, ziejący smok gdzieś zniknął, a przede mną pojawił się kolejny, oddzielający mnie od Iana i drzwi. Kątem oka widziałam, jak inni uczniowie uciekają przed drapieżnymi bestiami. Rzuciłam się dzikim biegiem w stronę przeciwną do wejścia, w nadziei, że uda mi się jeszcze zawrócić. Jednak barierka wieńcząca taras zbliżała się nieubłaganie, nogi paliły mnie żywym ogniem, gdy biłam wszystkie rekordy w szybkości biegu. Rozejrzałam się nerwowo wokoło, ale dostrzegłam tylko goniącego mnie smoka, który przygotowywał się do ataku. Moje dłonie zacisnęły się na barierce, gdy wskoczyłam na nią, a potem zwalniając uścisk, wybiłam się nogami tak mocno, jakbym chciała sięgnąć nieba. Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. Ja zawisłam w powietrzu, a smok za moimi plecami znieruchoniał, próbując dosięgnąć mnie szponami. Gdy sekundy znowu wznowiły bieg, a ziemia przyciągała mnie do siebie ze wszystkich sił, coś czarnego zamigotało w powietrzu i poczułam ten znajomy ucisk na klatce piersiowej. Ostre smocze szpony zacisnęły się na moim tułowiu, ciągnąc mnie w górę. Bestia z tarasu widokowego zrezygnowała z dalszej pogoni za mną, ponieważ Joey był niepodważalnie silniejszym przeciwnikiem. Dopiero po chwili zauważyłam kolejne zagrożenie - Łowców. Chcąc mojego dobra, mogli wyrządzić szkodę nam obojgu. Mój wybawca szybko odleciał z zasięgu strzał, ale nie mogłam mieć pewności, że nie będą starali się mnie przechwycić. Każdy kolejny oddech był coraz bardziej płytki, a powodem tego nie były jedynie uciskające mnie smocze szpony, ale także ogromny stres. Wysunęłam się spomiędzy pazurów i chwytając się z całych sił za twardą skórę Joey'a, udało mi się wspiąć na jego grzbiet. Tym razem jego szyja nie była opleciona popręgami, więc mogłam polegać jedynie na sile moich nóg, które przywarły ciasno do smoka.

- Musimy się schować, Joey - powiedziałam, klepiąc go po szyi, po czym objęłam go i szarpnęłam lekko ku górze. Smok jak zawsze zareagował nawet na najdrobniejsze gesty i trzepocząc silnymi skrzydłami, wzbijał się coraz wyżej. Przebiliśmy się przez warstwę chmur, oddzielającą nas teraz od ziemi i Joey wyrównał lot. Gęste białe obłoki pod nami wyglądały jak puszysty dywan, po którym można by chodzić, a byłoby to z pewnością bardzo przyjemne uczucie. Moje problemy i zmartwienia zostały tam na dole, a ja znowu poczułam się wolna. Dziwne poczucie błogiego spokoju rozlało się po moim ciele. Taki stan towarzyszył mi prawie zawsze, gdy siedziałam na grzbiecie Joey'a. W takich chwilach czułam się uwięziona w świecie Łowców, chcąc znaleźć się w smoczej krainie, do której nie dotarli.

Bardzo długo mnie nie było i nie wiem, kiedy pojawię się znowu, ale na pewno doprowadzę tę historię do końca. Co więcej przeprowadzę też korektę.
Dziękuję wszystkim moim czytelnikom i komentatorom za to, że jesteście!

Jeździec Wśród MordercówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz