Chapter 36

603 65 28
                                    

Chłodne powietrze smagało nasze twarze, kiedy leniwym krokiem zmierzaliśmy ku jeziorze. Skryte za horyzontem słońce rzucało bladą poświatę na ciemniejące niebo. Otaczała nas przyjemna cisza, nawet ptaki nie śpiewały tak ochoczo, jak zwykle. Tafla wody, do której powoli się zbliżaliśmy, była gładka i odbijała wszystko, co ją otaczało, jak wielkie lustro. Nim znaleźliśmy się nad wodą, wszyscy pogrążeni byli w milczeniu.

- Wiem, że za nim tęsknisz - odezwał się nagle Ian, wytrącając mnie z zadumy. Sądząc po minie mojego chłopaka, nie tylko mnie. Siedzieliśmy na lekko wilgotniej trawie, co wcale nam nie przeszkadzało, wpatrzeni w zbiornik przed nami.

- To normalne - skomentował niespodziewanie Jasper, który nie często wypowiadał się w sprawie Joey'a i tego, co robię. Zwykle unikał tego tematu. - Nie każdemu przypada zaszczyt fraternizować się z czymś, z czym twoi przodkowie zmagają się od niepamiętnych czasów.

- To nie jest coś! - zaprzeczyłam zdecydowanie za ostro, ale moje negatywne emocje na szczęście, nie udzieliły się moim rozmówcom.

- Źle się wyraziłem, to zabrzmiało dość pejoratywnie - sprostował ze spokojem Jasper, po czym przysunął się nieco bliżej i objął mnie ramieniem. Spojrzałam w jego oczy, kolorem odpowiadające aktualnej barwie nieba i mimowolnie się uśmiechnęłam.

- Taak, zaszczyt w tym kontekście zabrzmiał dość sarkastycznie - droczył się Ian, rozciągając usta w uśmiechu. Chwilę później siedział przede mną w kucki, a nasze spojrzenia skierowane były właśnie na niego. - Jak kocha, to wróci - pocieszał mnie, kładąc dłoń na moim kolanie. - Mam też coś na pocieszenie, jeśli macie ochotę... - po tych słowach w jego dłoni pojawił się cienki skręt. Cofnął rękę, która uprzednio spoczywała na mojej nodze i opadł na trawę, krzyżując nogi w siadzie tureckim.

- Tak, myślę, że mamy - odpowiedział pogodnie blondyn, spoglądając na mnie dla pewności. Ja tylko kiwnęłam głową ze skromnym uśmiechem.

- Także... - zaczął Jasper, kiedy wesoły papieros już krążył między nami - choć wiadomo, co miałem na myśli, czuję potrzebę wyjaśnienia, Margo... - zwrócił się do mnie, a ich spojrzenia zatrzymały się na mnie, w chwili, gdy zaciągałam się jointem. - Jestem dumny z tego, czego dokonałaś, chciałem wtedy powiedzieć, że to niesamowite i niespotykane, jakkolwiek to nie zabrzmiało.

Po tych słowach, choć czułam, że to nie koniec, przysunęłam się do chłopaka, jednocześnie oddając skręta Ianowi. Pochylając się w jego stronę, ujęłam jego policzek w dłoni i przysunęłam jeszcze bliżej, a złączywszy nasze usta, powoli wdmuchiwałam dym w jego płuca.

- Jak miło na was patrzeć gołąbeczki - rzucił rozanielony Ian, mrużąc lekko oczy i szczerząc zęby w uśmiechu. Siedział z rozłożonymi przed sobą nogami, jedną rękę opierając za sobą na ziemi, w drugiej wciąż trzymając jointa.

- Co z wyjazdem? - zapytałam nagle, na co Jasper zaksztusił się dymem.

***

Głośne pukanie do drzwi wyrwało mnie z głębokiego snu. Poprzedniego wieczoru siedzieliśmy nad jeziorem do późnej nocy, a kiedy wracaliśmy, byliśmy tak zmęczeni i senni, że większość drogi odeszła gdzieś w niepamięć. Po raz kolejny ktoś zapukał do drzwi. Wygramoliłam się więc spod kołdry i leniwym krokiem skierowałam do źródła dźwięku. Przekręciłam klucz w zamku, dziękując sobie w duchu, że pamiętałam, by go wczoraj zamknąć.

- Witaj, Margo - powiedział z konsternacją Powell.

- Dzień dobry - odpowiedziałam po chwili, stojąc przed nim jak wryta - proszę, wejdź - dodałam, wpuszczając go do środka. Zanim dowiedziałam się, w jakiej sprawie przyszedł, sięgnęłam do łazienki po szlafrok i okryłam się nim. Powell zajął miejsce na krześle przy biurku, a ja usadowiłam się na parapecie.

- Wybacz, że nachodzę cię tak wczesną porą - w tym momencie spojrzałam na zegar wiszący na ścianie, było przed dziesiątą - ale uznałem, że powinnaś się o tym dowiedzieć najszybciej, jak to możliwe. - Wiedziałam już, że chodzi o Joey'a, zastanawiało mnie tylko jakie wieści w jego sprawie mi przynosi. - Dostałem dzisiaj raport - pozostali opiekunowie również - dotyczący... smoka, który ostatnimi czasy dość często zjawia się w okolicy ośrodka. Wiesz może, co to za smok?

- Czarny - wydusiłam z siebie cienkim głosem, tylko tyle zdołałam wtedy powiedzieć. Informacja o obecności Joey'a w pobliżu Wingger była jednocześnie ekscytująca, ale również niepokojąca.

- Musisz coś z nim zrobić, zanim dyrekcja się nim zainteresuje - powiedział z powagą, a mną zawładnęło poczucie bezsilności.

- W takim razie - zaczęłam powoli, analizując szybko każde możliwe rozwiązanie - będę potrzebowała, wyjść poza teren ośrodka. Sama - dodałam od razu.

Po minie opiekuna mojej grupy widziałam, że z początku chciał zaprotestować, ale chyba zrozumiał, że to moje jedyne wyjście.

- Będzie trzeba zrobić to w tajemnicy przed resztą - oznajmił po krótkiej chwili namysłu, godząc się na mój plan.

Uzgodniliśmy więc, że najlepiej będzie, jeśli spróbuję na niego trafić jeszcze tego samego dnia, chociaż Powell wydawał się nie być do końca przekonany do tego pomysłu, ale żadne z nas chwilowo nie widziało lepszego rozwiązania.

Po wyjściu wychowawcy położyłam się na powrót do łóżka. Szanse na sen już dawno spadły do zera. Przypomniałam sobie o wyjeździe do Stanford, który ostatnio planowałam. Teraz jednak sprawy zaszły za daleko, by móc gdziekolwiek uciec. Wtedy pomyślałam, że właściwie jest takie miejsce, w którym Joey bez problemu by mnie odnalazł, nie narażając się na strażników z Wingger.

***

- Witaj Margo! - przywitała mnie Pani Bell, kiedy tylko zobaczyła mnie u progu drzwi - Brian dzwonił do mnie, Rose jest w kuchni.

Poprzedniego dnia ponownie spotkałam się z Powellem i podzieliłam się z nim pomysłem lepszym od poprzedniego. Z dala od ośrodka, z dala od ludzi - lasy przy Lower Forest były idealnym miejscem na spotkanie.

Tego ranka tuż po śniadaniu mój wychowawca odprowadził mnie na pociąg i zapewnił mnie, że dołączy do mnie za cztery dni. Tym razem sama musiałam zadbać o swój bagaż, który na szczęście nie był zbyt duży, ponieważ moja podróż miała potrwać tylko tydzień. Zarzuciłam wypchany po brzegi plecak na plecy i żwawym krokiem ruszyłam w kierunku ulicy Leśnej. Dzień zapowiadał się wspaniale, jeśli oceniać go po pogodzie. Kilka niewielkich obłoków błąkało się po błękitnym niebie, a słońce rozrzucało złociste promienie po całym mieście.

- Dzień dobry - odpowiedziałam, rozciągając usta w szczerym uśmiechu - dziękuję.

Jeździec Wśród MordercówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz