Chapter 15

1.4K 167 1
                                    

Wróciłam do pokoju w idealnym momencie. Gdy tylko znalazłam się w środku, ktoś zapukał do drzwi. Położyłam się na łóżku i rzuciłam ciche "proszę". Weszła Rose, niosąc na tacy talerz z zupą. Podniosłam się do pozycji siedzącej.

- Ojej... naprawdę, nie musiałaś - powiedziałam nieco zawstydzona, przyjmując od niej posiłek.

- Jesteś słaba, powinnaś jeść - powiedziała z uśmiechem.

- A ty? - zapytałam, podnosząc łyżkę do ust.

- Już jadłam - odpowiedziała, przyglądając mi się, jak jem.

- Co to za zupa?

Miała nietypowy smak i myślałam, że to kolejna potrawa znana tylko w Lynnland.

- Bambusowa - rzuciła Rose.

Słyszałam o takiej już wśród Ludzi Ziemi, jednak nigdy jej nie jadłam, ale przyznam, że bardzo mi smakowała.

- Smaczna - pochwaliłam, oblizując wargi.

Jadłam w ciszy, czując na sobie wzrok Rose. Później zaczęłyśmy gadać o wszystkim i o niczym. W końcu Rose zapytała mnie o życie wśród Ludzi Ziemi.

- Rodzice od dziecka przygotowali mnie do tej szkoły i życia tutaj - zaczęłam, wspominając swoje dzieciństwo - dlatego do niczego się nie przywiązywałam, a w każdym razie próbowałam, bo wiedziałam, że w końcu trafię do szkoły w Lynnland, choć wtedy nie wiele wiedziałam o tym świecie. Nie wiem dlaczego od początku tu nie zamieszkaliśmy...

- A znajomi? Tak po prostu ich zostawiłaś, przenosząc się do szkoły w Wingger? - dopytywała z zainteresowaniem, siedząc na skraju łóżka.

- Tak, jak mówiłam... do niczego się nie przywiązywałam, tak uczyli mnie rodzice, więc moje pożegnanie z klasą, bo właściwie tylko przeważnie z tymi osobami utrzymywałam jakikolwiek kontakt, było pożegnaniem na koniec roku szkolnego. Nikt nie wiedział, że się przeniosłam.

- Słabo... - powiedziała Rose, patrząc się na mnie tępo - tak żyć bez przyjaciół.

- Wiesz, teoretycznie ich miałam, ale zerwałam z nimi niespodziewanie kontakt. Nawet nie mają się ze mną jak skontaktować, bo w końcu urządzenia elektroniczne Ludzi Ziemi takie, jak telefon czy laptop tu nie działają. Wiem, że tu są inne i pracują inaczej.

- Ale nie było ci szkoda ich zostawić? Przyjaciół, domu, w którym się wychowałaś, rodziny...

- Moją jedyną rodziną jest Ian. To syn brata mojego taty. Moi i jego rodzice postanowili wyjechać do Krajów Ziemskich jeszcze przed ślubami. Wiedzieli, że tu wrócą, ale mieli jakiś powód, żeby się przeprowadzić. Dlatego matka zawsze powtarzała, że tu nie jest nasze miejsce i najlepiej by było, żebym się nie przywiązywała. I przyznam, że to w jakimś stopniu zostało mi do teraz. Bywa trochę nieczuła i mam problem z utrzymywaniem relacji.

***

Przez dwa kolejne dni starałam się funkcjonować, jak reszta Łowców i przyznam, że wychodziło mi to całkiem nieźle. Przestałam odwiedzać tego smoka, któremu wcale nie nadałam imienia. Tak nie może być, to dzikie zwierzę i nie będę zaburzała porządku międzygatunkowego. Nie bez powodu skazali Crowa. Takie myśli regularnie mnie dręczyły do tego feralnego dnia.

***

Siedziałyśmy razem w pokoju Rose - ja w fotelu, a ona wyciągnęła się na łóżku. Zdążyłyśmy się już zakumplować, o ile w ogóle byłam do tego zdolna. Mówiąc inaczej, świetnie się dogadywałyśmy, w dodatku Rose, co mile mnie zaskoczyło, miała ogromną wiedzę w wielu dziedzinach i poglądy w niektórych sprawach bardzo zbliżone do moich, więc tematów nam nie brakowało. Nagle usłyszałyśmy głośny ryk, a zaraz po nim kilka kolejnych, przy czym każdy zdawał się dobiegać z innej strony. Drzwi otworzyły się z impetem i do środka wpadła pani Tina, mama Rose.

- Rose, łap broń i chodź - rzuciła pospiesznie - Margo, jak dasz radę , możesz się przyłączyć, bo dzisiaj zaatakowały niezwykle liczną grupą.

Wstałyśmy jak jeden mąż, a pani Tina wybiegła z pokoju. Zanim się zorientowałam, Rose była już przy szafie, wyciągając broń - kilkanaście dość dużych sztyletów, dwa masywne łuki i grube strzały z mocnym grotem.

- Pewnie nie masz własnej broni, tylko tą, którą dała ci szkoła - mówiła szybko, dzieląc nas po połowie - więc weźmiesz moją, bo jest lepsza.

Chwilę później znalazłyśmy się w stajni. Rose nie czekając na mnie, wskoczyła na jakąś kasztankę i wybiegła na niej, krzycząc do mnie:

- W stronę miasta!

Nie miałam na co czekać. Objuczona bronią jak wół wspięłam się na Johna i popędziłam w stronę centrum. Przede mną pojawił się upiorny krajobraz. Smoki były wszędzie: martwe - rozrzucone po domach i ulicach, żywe, które były w świetnej formie i z upodobaniem zapalały kolejne budynki; takie, które zacięcie walczyły z broniącymi się ludźmi i te, które latały bez celu, wykrwawiając się bądź próbując zwalczyć śmiertelną truciznę, krążącą po ich organizmach. Wszędzie biegały zwierzęta hodowlane i domowe. Smoki porywały w górę niektóre z nich; zaglądały też do sklepów i magazynów z mięsem. Do tego zachodzące słońce rzucało na całą tę scenerię czerwoną poświatę, która sprawiała wrażenie, jakby cały świat zapłonął. Będąc już blisko centrum, zwolniłam do stępa. Nagle z jakiejś bocznej uliczki wybiegł przede mnie chłopiec, który wyglądał na około dziesięć lat. Spojrzał w moją stronę i zamachnął się dużym sztyletem, który trzymał w dłoni. W pierwszym momencie myślałam, że postradał zmysły, ale ostrze śmignęło obok mojego ucha i usłyszałam donośny ryk. Odwróciłam się i zobaczyłam wijącego się smoka ze sztyletem sterczącym między oczami. Szybko uciekłam z tamtego miejsca i trafiłam na coś jeszcze gorszego. Jasper stał przyparty do ściany z krwawiącym ramieniem, a przed nim znajdował się szarawy smok. Chłopak osunął się po ścianie, próbując skorzystać z łuku. Nie chciałam tego robić, ale Jasper był dla mnie ważniejszy. Wzięłam do ręki sztylet, który miałam przyczepiony do pasa i zmusiłam Johna, żeby biegł w stronę smoka choć dzieliło nas tylko kilkadziesiąt metrów, a gdy byliśmy już przy nim, szarpnęłam za wodze. John zahamował, a ja znowu wyleciałam przez jego łeb. Spadłam prosto na grzbiet smoka i zanim zdążył on zareagować, wspięłam się na jego szyję. Jednym zdecydowanym ruchem wbiłam zimne ostrze w smoczą krtań. Nagle wszystko zwolniło. Poczułam, jak gorąca krew spływa mi między palcami; jak smocze ciało spina się pode mną, by za chwilę paść na beton i wypuścić z siebie ostatnie tchnienie. Wyciągnęłam ostrze ze smoczej szyi, podniosłam się i zeskoczyłam z martwego smoka. Przy Jasperze znalazł się Matt i Ian. Wpatrywali się we mnie, a ja wróciłam wzrokiem do smoczego cielska. Na mojej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia mieszanego ze strachem.

Nie! To się nie dzieje naprawdę! - krzyczał głos w mojej głowie - ja nie chcę, żeby to było prawdą.

Rzuciłam lepkie od krwi ostrze, zaczęłam się cofać i niewiadomo kiedy niewinne kroki w tył przerodziły się w szaleńczy bieg. Nagle przy mnie znalazł się John. Wskoczyłam na jego grzbiet i cwałem opuściliśmy miasto, wpadając w las.

Jeździec Wśród MordercówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz