Mój stan polepszał się z dnia na dzień. W końcu przyszedł też czas, żeby wyjaśnić wszystko moim znajomym; to znaczy Jasperowi, Ianowi i Rose, tylko oni wiedzieli. Moją ostatnią rozmową z Susanne była ta w domu Rose. Nasze relacje w Wingger można by nazwać przyjaźnią, ale teraz w ogóle mi jej nie brakowało. Myślę, że moje przyzwyczajenia z Nashville wszystko tłumaczą. Nie miałam problemu, by rozstać się z kolegami w Krajach Ziemi, za to tutaj moje relacje nie są tak trwałe, jak powinny.
Rose znosiła prawdę najgorzej z całej trójki. W innych sprawach byłaby zapewne najsilniejsza, ale to, co zrobiłam, całkowicie podważyło system i kulturę w jakiej żyła. Jasper mało komentował; był zaskoczony i ciągle zmartwiony. Wydawało mi się, że to cisza przed burzą. Za to Ian uwielbiał zmiany, a szczególnie te na dużą skalę. Był ze mnie wręcz dumny. Chciał wiedzieć jak najwięcej, poznać szczegóły. Wiedziałam jednak, że jedno z nich nie mówi wszystkiego, co myśli.
Joey codziennie pojawiał się na skraju lasu, niedaleko domu Rose. Jednak nie rzucał się w oczy tak, jak ostatnim razem, tylko siedział cierpliwie w ukryciu, podczas gdy ja leżałam na szpitalnym łóżku.
Wypuścili mnie dopiero półtora tygodnia później, kiedy wszyscy uczniowie wrócili do ośrodka. Został ze mną tylko Ian przez wzgląd na pokrewieństwo, nawet Jasperowi nie pozwolono zostać, choć wyraźnie nalegał. W związku z tym, że dostałam wypis dopiero późnym popołudniem, do Wingger miałam przyjechać pociągiem o dziewiątej rano następnego dnia.
Wczesnym rankiem wyskoczyłam przez okno, jak za "dawnych czasów", choć kosztowało mnie to więcej wysiłku niż zwykle, ponieważ lewa ręka ciągle była w gipsie, a poza tym nie byłam taka sprawna jak kiedyś. Joey czekał na mnie w lesie. Nie wiedziałam, że smok może się tak cieszyć; rzucał się na boki, przerzucając ciężar ciała to na jedno, to na drugie skrzydło, co chwila całkiem się unosząc. Dopadłam jego szyi i ścisnęłam z całej siły, aż przeszedł mnie prąd wzdłuż kręgosłupa. Straciłam czucie w całym ciele i sparaliżowana padłam na ziemię. Nie miałam władzy nad własnym ciałem. Poczułam jak krew usilnie próbuje dotrzeć do moich kończyn i pozwolić mi wstać. Nim w pełni odzyskałam sprawność, wpatrywałam się w korony drzew nad moją głową i wielki, czarny pochylony nade mną łeb Joey'a. Nagle odwrócił się w stronę Leśnej i przyjął bojową pozycję. Przestraszyłam się, że może to być ktoś, kto nie znał prawdy. Przekręciłam lekko głowę i zezując oczami, zobaczyłam Rose. Stała z łukiem w ręku, strzała wycelowana była prosto w smoka. Nie patrząc na mnie, zmarszczyła brwi. Jasne włosy wpadały jej na twarz.
- Rose, nie - powiedziałam najgłośniej, jak umiałam, choć pewnie ledwo mnie słyszała.
- Wszystko w porządku? - zapytała, nie spuszczając Joey'ego z oka. Dobiegł mnie cichy warkot mojego kompana. Rose nawet nie zdawała sobie sprawy, że igra z ogniem. Joey'ego nie tak łatwo było pokonać - zadbałam o to.
- Tak, odłóż łuk - rozkazałam już nieco głośniej i spróbowałam podnieść się do pozycji siedzącej. Rose opuściła broń i zdjęła strzałę z cięciwy. - Odłóż.
- Możesz wstać? - rzuciła, ignorując moje polecenie.
Nie wiedziałam, jak cierpliwy jest Joey.
- Tak - syknęłam - odłóż łuk, Rose, proszę.
W końcu posłuchała i oparła go o drzewo. Joey trochę się rozluźnił, ale wciąż obserwował moją koleżankę. Zdrową ręką chwyciłam twardą smoczą skórę i spróbowałam się podnieść. Rose przygladała się nam z niedowierzaniem.
- Musiałam się z nim zobaczyć.
Choć miałam świadomość, że Joey nie zrozumie moich słów, opowiedziałam mu szeptem o moim wyjeździe do ośrodka i kazałam mu nigdy tu nie wracać. Idąc z Rose do jej domu, spoglądałam co raz przez ramię. On wciąż tam stał. Stał i czekał na mnie.
Pan Bob Bell wrzucił moją walizkę, którą spakowałam poprzedniego wieczoru, na dorożkę. Od razu rozpoznałam zaprzeżonego, karego konia. To był John. Państwo Bell musieli wiedzieć, że to mój faworyt albo po prostu wzięli go dlatego, że był silny. Pogładziłam go między oczami zdrową ręką. Za jego łbem zobaczyłam uśmiechającego się do mnie ciepło Pana Boba. Jednak wiedzieli. John szturchnął mnie pyskiem, domagając się pieszczoty, ale zamiast tego odeszłam i wsiadłam do powozu obok czekającej tam już Rose. Nie patrzyła na mnie i unikała mojego wzroku. Widziałam po wyrazie jej twarzy, że była bardzo na czymś skupiona, jakby rozwiazywała wyjątkowo trudne matematyczne równanie, a jej ciało było spięte i wyprostowane. Musiały owładnąć nią naprawdę silne emocje, skoro nie wysiliła się na swoją standardową, zawsze pogodną minę. W tej sytuacji ja także postanowiłam pogrążyć się we własnych myślach. Przez całą drogę zastanawiałam się, co będzie dalej, co zrobi Joey. Jednak zamartwianie się okazało się zbyt męczące, więc po chwili zamknęłam oczy i znów znalazłam się na smoczym grzbiecie.
Ian czekał na dworcu oparty niedbale o ścianę budynku. Przy jego prawej nodze stała walizka. Na ustach blondyna rozciągał się ten sam co zawsze psotny, zaczepny uśmieszek.
Po pożegnaniu się z państwem Bell i Rose wsiadłam do pociągu, pozostawiając nasze bagaże na peronie pod opieką łysiejącego mężczyzny w brązowej marynarce. Rose zdobyła się na uśmiech, przytulając mnie na pożegnanie. Śmiem nawet twierdzić, że był to szczery uśmiech, na co wskazywały nie usta mojej koleżanki, a jej oczy.
- Możesz mi już opowiedzieć, co się wydarzyło? - zapytał Ian, gdy pociąg ruszył, nie mogąc dłużej powstrzymywać się przed zadaniem tego pytania. Poza nami w wagonie nie było nikogo. Rozsiedliśmy się wygodnie w czwórce jedno naprzeciw drugiego.
Podczas pobytu w szpitalu nie wyznałam nikomu, co tak naprawdę się ze mną działo tamtego feralnego ranka. Mogli się tylko domyślać. Rose dowiedziała się dopiero po tym, jak pożegnałam się z Joey'm. Nie była zadowolona, ale szybko to ukryła, przybierając pogodny wyraz twarzy, którego nie zdołała już utrzymać w drodze na dworzec.
Pomimo tego, że byliśmy sami, nie mówiłam zbyt głośno, więc Ian musiał się pochylić, żeby dobrze słyszeć szczegóły mojej opowieści.
- Margo, nie wiem, co powiedzieć - zaczął Ian, gdy tylko skończyłam mówić. Jego twarz nie wyrażała emocji, choć myślę, że po prostu doskonale je maskował. - To jest niesamowite i niebezpieczne jednocześnie. Jak tego dokonałaś, Margo?
- Nie wiem - wzruszyłam niepewne ramionami.
- Skąd w was obojgu tyle wzajemnego zaufania? Po tak krótkim czasie? - teraz wyraźnie w jego oczach malowała się fascynacja.
- Myślę... - podjęłam, ściągając brwi, choć cieszyło mnie pozytywne nastawienie kuzyna. - Tu chyba chodzi o intencje... wiesz, te najgłębsze. Moje zawsze były dobre - wydukałam wreszcie - myślałam o tym w szpitalu.
- Co zamierzasz zrobić? - Patrzył na mnie z mieszaniną niepokoju i zainteresowania. Wpatrywałam się w jego zielone oczy, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Nie mam pojęcia, Ian.
CZYTASZ
Jeździec Wśród Morderców
FantasyNie ma przeznaczenia, przepowiedni ani wybrańców. Nie kierują nami bóstwa czy stare legendy. To my decydujemy o tym, kim chcemy być, podejmujemy własne decyzje, bo mamy rozum i wolną wolę. Sami kreujemy swoją drogę, wybieramy czy staniemy się tym, c...