Rozdział XI

2.1K 181 17
                                    

   Minął już miesiąc od wydarzeń na komisariacie, ale mnie one wciąż nie dają spokoju. Im więcej czasu mija tym więcej się nad tym wszystkim zastanawiam. Mam wrażenie, że już dawno powinnam się wszystkiego domyślić. Że wciąż coś mi umyka. Nie potrafię odpuścić, choć niczego się nie dowiedziałam. Próbowałam nawet kilkukrotnie porozmawiać z Amandą i Jackiem, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Głupia nadzieja głupiej dziewczynki. Czemu więc wciąż próbuję? Czemu tak bardzo chcę się tego dowiedzieć? Dlaczego po prostu nie odpuszczę? Wszystko byłoby wtedy łatwiejsze. Smutne życie wykluczonej sieroty. Sierota... Siedem liter, trzy sylaby i jedno wstrząsające znaczenie. Tyle, że właściwie nie mam pewności co do tego stwierdzenia na swój własny temat... No bo przecież skoro nie wiem kim byli moi prawdziwi rodzice to skąd mam wiedzieć czy żyją? Dotąd przyjmowanie wiadomości o ich śmierci było prostsze niż przyjmowanie do wiadomości tego, że i oni mnie nie chcieli. Ale może tak właśnie było. Może tworzą gdzieś szczęśliwą rodzinkę, a ja do niej nie pasowałam? Może mieli jakiś powód by mnie oddać do sierocińca? Powód... Znowu to jedno słowo, które zmieniło całe moje życie, które sprawiło, że Amanda i Jack się ode mnie odseparowali. Co to za cholerny powód?! Zacisnęłam pięści. Nienawidzę bezsilności! Rozejrzałam się po moim pokoju, w którym bywałam tak często jak ateista w kościele. Wyszłam z niego chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zapewne za chwilę Jack i Amanda się na mnie wydrą. Trzy...dwa...jeden...i nic? Rozejrzałam się po domu.

-Halo?- zawołałam chcąc się przekonać czy ktoś jest w domu. Nikt nie odpowiedział. Byłam sama. Wyjrzałam przez okno. Ich samochodu nie było, a słońce chyliło się ku zachodowi. Zapewne pojechali do kina. Zawsze jeżdżą do kina wieczorem. Oczywiście rodzinne seanse to coś w czym nigdy nie uczestniczę i prawdopodobnie nigdy nie będę. Westchnęłam.

Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam sama w tym domu. Właściwie to większość czasu spędzam poza nim, by móc spokojnie unikać spotkania z jego domownikami. Zeszłam po schodach do kuchni. I niemal natychmiast zauważyłam uchylone drzwi gabinetu Jacka. Miejsca, którego nigdy nie widziałam. Miejsca, do którego miałam absolutny zakaz wstępu. Uśmiechnęłam się przebiegle i ruszyłam w stronę gabinetu. Nie był to duży pokój. Miał malutkie okno wychodzące na taras przez, które sączyły się ostatnie promienie słońca nadając pomieszczeniu przytulny wygląd. Niemal na każdej ścianie piętrzyły się książki i segregatory na półkach z mahoniowego drewna. Ściany były koloru wschodzącego słońca, a podłogę wyściełał ciemnoczerwony dywan. Jedynymi meblami oprócz półek na książki i pełne dokumentów segregatory było ciężkie mahoniowe biurko i czarny skórzany obrotowy fotel. Na biurku leżał laptop Jacka i stosy dokumentów z pracy, jednak moją uwagę przykuła ściana za nim, na której wisiało mnóstwo zdjęć w ramkach. Podeszłam zaciekawiona bliżej. Zdjęcia przedstawiały różne okresy czasu. Były tam ich dzieci w różnych latach swojego życia. Andrew bawiący się w piaskownicy, Cecily w różowej sukience zdmuchiwała świeczkę ze swojego tortu, Axel na baranach u Jacka...Wszystkie fotografie przedstawiały szczęśliwą kochającą się rodzinę. Rodzinę do, której nie należę. Odwróciłam się chcąc opuścić pokój, czując się jak nieproszony gość w tej oazie radości, ale ujrzałam jedno zdjęcie, które mi na to nie pozwoliło. Było to zdjęcie niespełna dwudziestoletniej Amandy wraz ze swoją matką. Kobietą, której nigdy nie spotkałam. Kobietą, o której Andrew, Cecily i Axel mówili babcia i do której jeździli co roku. Wyglądała niemal jak Amanda.Te same rysy,  ten sam ciepły uśmiech, ta sama opalona cera, ten sam kolor włosów.. ale oczy.. Oczy miała inne. Jej oczy nie były zielone. Były jasnobłękitne. Były takie jak moje. Otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia. Były identyczne... Jak? To niemożliwe... To absolutnie niemożliwe by moje oczy były tak podobne do kogoś z kim nie jestem w najmniejszym stopniu spokrewniona... Zerwałam ramkę ze ściany wpatrując się w zdjęcie. Próbując dopatrzeć się różnicy w spojrzeniu tej kobiety. Ale jej nie znalazłam. Ze złością wyrwałam zdjęcie z ramki. I wtedy je opuściłam. Odsunęłam się z otwartymi ustami patrząc jak zdjęcie powoli opada na dywan. Schyliłam się po fotografię nie mogąc uwierzyć w to co na niej ujrzałam. Na zdjęciu była jeszcze jedna osoba. Jeszcze jedna młoda dziewczyna. I wyglądała jak ja. Zupełnie jakbym patrzyła na własne odbicie w lustrze. Blada cera, jasne blond włosy, błękitne oczy, pełne usta, delikatne rysy... O Boże! To niemożliwe! Jedynymi różnicami, których byłam w stanie się dopatrzeć to nos i uśmiech. Dziewczyna na zdjęciu miała zgrabny zadarty nosek i wesoły ciepły uśmiech. Włosy miała związane w dwie kitki, a na sobie jasnoniebieską koszulkę odkrywającą brzuch i białe krótkie spodenki. Stała uśmiechając się ramię w ramię z młodą Amandą i jej matką. One także się uśmiechały. Do głowy napłynęły mi setki pytań jednocześnie. Ale jedno szczególnie dawało o sobie znać: Co do jasnej cholery jest tu grane?!

-Lucy! Co...co ty tu robisz?! - wyrwał mnie z rozmyślań głos Amandy. Odwróciłam się z szybkością atakującej kobry. Stała w drzwiach gabinetu z szeroko otwartymi oczami i zdziwieniem malującym się na twarzy. Za nią stał Jack, który wysyłał mi piorunujące spojrzenia. Zignorowałam go i zmierzyłam Amandę wściekłym spojrzeniem.

-Kto to jest?! - zaatakowałam wskazując mojego sobowtóra na zdjęciu. Amanda zakryła usta dłonią. A ręce zaczęły jej się trząść. W jej oczach ujrzałam strach. Jack patrzył na fotografię z niedowierzaniem. Ocknął się jednak szybko i ruszył na mnie chcąc odebrać mi zdjęcie. Nie pozwoliłam mu na to. - No! Kto?!

-Nie powinnaś tu wchodzić!- wykrzyknął ostrym jak brzytwa tonem Jack. Zazgrzytałam zębami.

-Kto to jest?!- krzyknęłam nie dając za wygraną. Wściekłość i ciekawość to zabójcze połączenie, a mi właśnie ono towarzyszyło. - Odpowiadaj!

-Oddaj to! -wykrzyczał Jack próbując na nowo odebrać mi zdjęcie. Jednak nie było mu to dane. Zaciskałam palce na nim tak mocno, że aż pobielały mi knykcie.

-Odpowiedz!- kłóciłam się wciąż powstrzymując Jacka przed zabraniem mi fotografii.

-Oddaj to, Lucy! - wrzeszczał mężczyzna podejmując co raz to nowe próby odebrania mi zdjęcia. Jednak próba zabrania mi tego przypominała próbę ściągnięcia maski Batmana.

-Odpowiedz na moje pytanie! -krzyczałam raz po raz kłócąc się z wydzierającym Jackiem. Wrzeszczeliśmy tak głośno, że prawdopodobnie było nas słychać w Bludhaven.

-Moja młodsza siostra.- odezwała się ledwo słyszalnym głosem Amanda. Z zawrotną prędkością przerwałam kłótnię z moim prawnym opiekunem i spojrzałam szeroko otwartymi oczami na Amandę. Jack także na nią patrzył. W jej oczach było przerażenie, a na twarzy malowało się poczucie winy. Jej dłonie drżały, a po czole potoczyła się kropla potu. Jej małżonek kręcił głową chcąc nie dopuścić do tego co miała zamiar zrobić Amanda, ale ona go zignorowała.

-I twoja matka. - dodała szeptem, a ja upuściłam zdjęcie, które kolistymi ruchami powoli opadło na ziemię...

Why so serious?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz