73. MIAŁ BYĆ ŚLUB

77 7 3
                                    

12 marca 2011

Poprawiam czarny krawat, przyglądając się odbiciu w lusterku. Przeczesuję włosy, które wyglądają teraz w miarę normalnie, w przeciwieństwie do mojego życia. Za nie całą godzinę zrobię coś, czego mam nadzieję, nie będę musiał żałować.

-Shan, gotowy na popełnienie największej głupoty w naszym życiu?- Pytam, a ten wychyla się z łazienki, wystrojony w porządny garnitur. Chyba nigdy nie widziałem go tak eleganckiego.

-Popełnialiśmy większe głupoty.- Puszcza mi oczko, uśmiechając się cwano, a ja kręcę głową z politowaniem. Ponownie spoglądam na szklaną taflę.

-A co jeśli ona jest z nim szczęśliwa?- Perkusista wzdycha, ale nie jest w stanie odpowiedzieć, bo przerywa mu mój telefon. Spoglądam na wyświetlacz. WHITE. Odbieram.- Już wychodzimy.- Mówię.- A gdzie ty jesteś? Miałeś być u nas godzinę temu.

-Lizi mnie potrzebuje.- Odzywa się.- Chce pogadać, jeszcze przed tym całym cyrkiem. Musicie przyjechać sami. Bo macie samochód?

-Coś się stało? Ma wątpliwości?- Dopytuję.

-Do cholery jasnej, nie wiem. Stoję w korku pół kilometra od tego całego kościoła. Macie ten samochód, czy mam coś załatwić?

-Mamy. Napisz jak się czegoś dowiesz.

-A wy się lepiej nie spóźnijcie, bo inaczej ja to wszystko przerwę, jasne?- Wywracam oczami.

-Jak słońce.- Rozłączam się, nie czekając na to co powie.- Jedziemy sami.- Ogłaszam, zgarniając kluczyki z szafki.- I to ty prowadzisz.- Rzucam je bratu.

-Hej, ho, do pracy by się szło...- Wyśpiewuje Shan, wychodząc z naszego pokoju hotelowego.

Czterdzieści minut później stoimy przed kościołem, w którym ma się odbyć uroczystość. Przyglądam się budowli. Jack od naszej rozmowy nie odezwał się, a ja coraz bardziej się niepokoję. Wszystko powinno już trwać.

-Dobra, spinaj dupsko, brachu i do roboty. I tak jesteśmy do tyłu z czasem.- Biorę głęboki wdech i wysiadam z wypożyczonego forda.- Ja tu poczekam.- Dodaje.- A ty leć odzyskać miłość swojego życia.- Po raz kolejny puszcza mi oczko.- Tylko nie stchórz!- Grozi mi palcem. Wzdycham, przypominając sobie uśmiech Olivii i nogi same wiodą mnie pod drzwi budynku. Otwieram je zamaszystym ruchem i z zamkniętymi powiekami krzyczę.

-STOP!- Otwieram oczy szeroko, nie wierząc w to co widzę...

OLIVIA

Spoglądam na gości, siedzących w ławkach, zatrzymując swój wzrok na Jacku, który ciągle spogląda na zegarek, to na drzwi, a skończywszy na mnie. Czuję się jakoś pewniej odkąd dowiedział się co planuję, ale jednocześnie chciałabym by był tu ktoś jeszcze. Ten na którym naprawdę mi zależy, ale skoro go nie ma muszę zrobić to sama. David wypowiada „tak", a kapłan zwraca się do mnie.

-Czy ty Olivio Carrie Richardson bierzesz Davida Joe Gunna za męża?- Uśmiecham się szeroko, patrząc głęboko w ciemne oczy blondyna, całkowicie różne od błękitnych tęczówek Jareda.

-Nie.- Na jego twarzy pojawia się zaskoczenie, prawdopodobnie tak duże jak na twarzach wszystkich obecnych, oprócz Whita, który wie o wszystkim. Ponownie obracam głowę i spoglądam na czarnowłosego, który uśmiecha się w taki sposób jak ja, podobnie jak Terry, Emily, Tony, Henry, bliźniacy, Lomax, Annie i jeszcze parę osób, które przyszły tu dla mnie. Wracam spojrzeniem do mojego niedoszłego męża, a moja dłoń serwuje mu soczystego liścia.- To za uderzenie mnie wczoraj.- Mówię, ściskając dłoń w pięść. Tym razem obrywa po całości.- A to za zdradzenie mnie, chociaż nie byliśmy jeszcze małżeństwem. Zdrada to coś czego nie przebaczam, powinieneś to wiedzieć.- Unoszę wysoko głowę i ignorując jego wściekłe spojrzenie, podążam w kierunku drzwi, które nagle się otwierają. Z zaskoczeniem przyglądam się mężczyźnie, który krzyczy.

Bright LightsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz