17. Sherlock POV

4.1K 450 147
                                    

Wróciłem na Baker Street. Albo jak to ujął John - do domu.
Jedyne czego teraz chciałem, oprócz rozwiązania sprawy gangu, czego zabronił mi doktor - oczywiście Mój Doktor, nie jakiśtam - była chwila normalności. Nie chciałem opowiadać pani Hudson kolejny raz, jak do wszystkiego doszło. Nie chciałem odwiedzin rodziców, ani Lestrada, ANI Molly. Właściwie zbierałem się do rozmowy z Johnem, ale nie wiedziałem jak zacząć.

- John, dam radę sam. - Powiedziałem zirytowany, gdy pomagał mi ułożyć się na kanapie. Ból pleców nie pozwalał na całkowitą swobodę, ale John patrzący na mnie jak na kalekę potrzebującą litości to ostatnie czego chciałem.
Często widziałem ludzką litość. Nie w moim kontekście, ale za każdym razem było to tak samo żałosne.

- Podać ci coś? Idę do kuchni, więc...

- Nie. Niczego nie potrzebuję. - Odpowiedziałem chłodno. Taki ton zwykle kończył rozmowę, a tego właśnie chciałem. Uniknąć tematu.

Siedziałem na sofie i obserwowałem Rosie. Chodziła między fotelami. Czasami się potykała, ale szybko odzyskiwała równowagę. Brała klocki z kocyka rozłożonego na środku dywanu i zanosiła po jednym na fotele, za każdym razem dbając, żeby wszystkich było po równo na każdym. Gdy skończyły jej się elementy do podziału, wzięła najpierw wszystkie z fotela stojącego po lewej stronie i zaniosła do kuchni. Wysypała je wprost na płytki sądząc po hałasie. Wróciła, wzięła resztę i podreptała do mnie.
John mówił mi kiedyś, żebym nie wymagał od dzieci tak wiele logicznego myślenia, bo ono dopiero z wiekiem się rozwija, więc to co zrobiła Rosamund powinno być raczej imponujące.

- John! - Zawołałem. - John, żałuj, że tego nie widziałeś. Rosie podzieliła klocki po równo, po czym te z twojego fotela zaniosła tobie, a z mojego mi. Sama z siebie! - Moja ekscytacja była niezrozumiała również dla mnie.

- To super. - Przeniósł wzrok na małą, pogłaskał ją po głowie. - Mam bardzo zdolną córkę.

Zniknął na dwie i pół minuty. Po tym czasie pojawił się z dwoma pełnymi talerzami i balansując między zabawkami na podłodze podszedł do stolika kawowego.

- Uznałem, że możemy tu zjeść.

- Mógłbym wstać i podejść do stołu.

- Nie ma potrzeby.

- Przestań mnie tak traktować. Masz poczucie winy, wyrzuty sumienia - całkiem niepotrzebnie. Nie musisz tego wszystkiego robić, bo nie jesteś mi nic winien.

- Sherlock, ty skończony idioto. Nie przyszło ci na myśl, że po prostu się tobą opiekuję? Bo zależy mi na twoim samopoczuciu. Nie na moim poczuciu winy. Jak mogłeś w ogóle tak pomyśleć?

Lekko zmieszany przeniosłem wzrok na talerz. John wyszedł jeszcze po jedzenie dla małej.
A więc doktor nie chciał zagłuszyć swojego sumienia. Dbał o mnie. - Powtarzałem sobie te słowa w głowie. I w tamtym momencie, jakoś nie mogłem przypomnieć sobie sensu tego, co powiedział Mycroft: Caring in not an advantage.

Makaron wyglądał i pachniał bardzo dobrze. To bardzo źle.
Wrócił John.

- No jedz. - Powiedział miłym tonem wskazując głową na moją porcje. Sam usiadł na podłodze, posadził Rosie na kolanach i zaczął ją karmić. W jednej dłoni trzymał łyżeczkę, a w drugiej chusteczkę. Co jakiś czas wycierał pyzatą buzię córki.

- Sherlock, no proszę cię. Zjedz trochę.
Usłyszałem.
Nie jadłem tak właściwie nie dlatego, że nie chciałem. Po prostu zapatrzyłem się na nich. 

Wziąłem kęs i czułem na sobie spojrzenie Johna. Był dobrym kucharzem. Wynikało to z samotnego życia, w wojsku, a potem w Londynie. Kolejna niezaprzeczalnie korzystna umiejętność w relacjach z kobietami. Zaraz za opiekowaniem się dziećmi i unieszkodliwianiem ludzi za pomocą lewarka.

Usłyszałem drzwi wejściowe i kroki na górę. John spojrzał na mnie wymownie.

- Mycroft. - Odpowiedziałem ze szczerym niezadowoleniem.

- Tak to ja, braciszku. Witaj John, Rosie.

- Po co przyszedłeś? Królowi koronę ukradli?

- Królowej. - Szepnął John.

- Królowej. - Powtórzyłem.

- Nie. Jestem zwyczajnie zmarwiony twoim stanem. Chciałem sprawdzić osobiście, jak się czujesz.

- Bardzo dobrze. Dwudziestocztero godzinna opieka lekarska, wsparcie mentalne i duchowe. Teraz już możesz iść.

- No dobrze, skoro przeszkadzam wam w rodzinnym obiadku. To dziś Sherlock gra mamusię, czy tatusia?

Przysięgam, oczy Johna mówiły jasno. Gdyby nie miał Rosie na rękach, Mycroft dostałby bardzo dosadną lekcje kultury. Trochę się cieszyłem, że doktor nie złamał najważniejszego nosa w brytyjskim rządzie.

Tą sytuacją Mycroft popchnął mnie w stronę bardzo ważnej myśli. Ważnej, cudownej i destrukcyjnej zarazem. Być może tego chciał, a może liczył na odwrotny efekt, ale ja już i tak czekałem bardzo długo. W końcu kiedyś musiałem przestać czekać.

Powroty || JOHNLOCK || po 4 sezonieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz