Obudziłam się i powoli otworzyłam oczy. Leżałam bokiem, twarzą w stronę pomalowanej na pomarańczowo ściany. Zrelaksowana, westchnęłam, po czym jakoś tak dziwnie zmęczona, znów zamknęłam oczy. Nic się nie stanie jeśli sobie jeszcze chwilę pośpię. Moment. Zmarszczyłam czoło. Przecież ja nie mam w pokoju pomarańczowych ścian. Szybko otworzyłam oczy i podniosłam się do pozycji siedzącej. Gdzie ja do cholery jestem i jak ja się tutaj znalazłam? Popatrzyłam na ramiona, na których widniały dość spore siniaki oraz zadrapania. I wtedy moje wspomnienia do mnie wróciły. Wyjazd Collina, moja podróż z Peterem, wypadek oraz skurwiele, którzy mnie porwali. Cudownie.
Muszę się stąd wydostać. Nie wiem gdzie jestem, ale o jednym jestem przekonana, nie jestem w miejscu, w którym być powinnam. Wygrzebałam się więc spod kołdry i usiadłam na skraju łóżka i powoli wstałam. O dziwo, nie zakręciło mi się w głowie i nie upadłam. Pierwszy sukces. Spojrzałam na to co mam ubrane, super, założyli mi jakąś jedwabną koszulę nocną. Muszę znaleźć coś innego do ubioru. Może są tutaj, gdzieś w tym pokoju moje ciuchy. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. W rogu stała wielka dębowa szafa. Podeszłam do niej cichutko i otworzyłam drzwiczki. Nie było tu moich ciuchów, ale były ubrania, zupełnie nowe, ale wszystkie były mojego rozmiaru. Dziwne. Wzruszyłam ramionami. Lepsze to niż nic. Wybrałam jakieś wyglądające na wygodne spodnie oraz luźną bluzkę. Bogu dzięki, że nie rozebrali mnie z bielizny. Szybko wciągnełam na siebie nowe ubranie, na dole szafy znalazłam jeszcze sportowe obuwie, które szybko założyłam na stopy. Zaczęłam szukać drogi ucieczki. Jedną ścieżką było okno, a drugą drzwi. Wątpię że drzwi są otwarte więc idę w stronę okna. Odsywam firanki. Dobra, ucieczka przez okno odpada bo jestem na 6 piętrze, a z moim szczęściem połamię sobie wszystkie kości w organiźmie. A raczej w takim stanie nigdzie nie ucieknę. Moją ostatnią nadzieją są drzwi. Podchodzę więc do nich i naciskam klamkę. Niestety, tak jak się tego spodziewałam są zamkniętę na klucz. Usiadłam na łóżku i uważnie przyjrzałam się pokojowi. Znalazłam to czego szukałam. Po mojej prawej stronie stała, wyglądająca na dość cięzką lampa nocna. Odpięłam ją z kontaktu i zacisnęłam ją w dłoni. Teraz zostało mi tylko czekać aż ktoś tu przyjdzie, a wtedy, choć nadzieje są nikłe to może uda mi się stąd uciec. Nigdy nie wiadomo. Więc siedziałam tak z zaciśniętą w dłoniach lampą, wpatrując się w drzwi.Collin
Od kiedy zostawiłem Sophie w jej rodzinnym domu, nie mam od niej żadnej wieści. Powinna być już w domu watachy, a Peter obiecał, że gdy tylko dotrą to jakoś prześle mi informację. I jak na razie żadna wiadomość do mnie nie doszła. Czuję, że jest coś nie tak, ale niestety nie mogę pojechać do domu i sprawdzić tego osobiście. Walki z wygnanymi są bardzo zacięte, a ja nie mogę zostawić mojej watachy na pastwę losu, bez dowódcy i chociaż każda komorka mojego ciała każe mi wracać do domu to mój rozum mówi nie. Tylko ta upierdliwa menda tzn. mój kochany wewnętrzmy wilczek mnie gnębi. Ale to nie czas na moje użalanie się, właśnie gotuje się kolejna walka. Kazałem ustawić się moim ludziom na pozycji, to samo zrobili nasi przeciwnicy. Wtedy dowodca wygnanych zawył do ataku, zrobiłem to samo i znów rozpoczęła się walka. Ciąłem pazurami, wyrywałem zębiskami skórę, z ogromną łatwością pozbawiałem ich życia. Nagle poczułem ból w boku. Jakiś wygnany mnie ugryzł. Zawarczałem na niego i zaczęliśmy pojedynek. Jednak skurwiel nie grał czysto, próbował mnie pokonać z kolegą, na szczęście moi ludzie mnie chronili i nie pozwalali na to. Wykończyłem sukinsyna i ruszyłem dalej. Uslyszałem nagle jakiś dziwny szelest i po chwili zza krzakow ukazali się wygnani w ludzkiej postaci ze srebrnymi strzałami w rękach. No to mamy przesrane. Uciekać! Krzyknąłem do mojej watachy, po czym sam odwróciłem się i zaczęłem biec do naszego obozu. Niestety dla mnie, byli to dobrzy strzelcy i grot strzały wbił mi się w bok. Zaryczałem z bólu i upadłem na ziemię. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyłem było wilcze wcielenie Olivera, potem odpłynąłem.
Sophie
Czułam, że coś jest nie tak z Collinem. Nie wiem skąd ale wiedziałam, że coś się stało. Mam nadzieję, że moje odczucia są błędne i to jest tylko moja paranoja.
Czekam już na tych skurwieli od 3 godzinny i jeszcze nikt tu nawet nie próbował wejść. Jak na zawołanie usłyszałam brzęk kluczy. Więc cichutko ukryłam się za drzwiami zaciskając palce na lampie. Gdy ten ktoś wszedł do pokoju wyskoczyłam zza drzwi i próbowałam ogłuszyć tego kogoś lampą. Trzeba tu podkreślić, że próbowałam. Bo facet szybko okręcił się i za nim nawet zdążyłam zbliżyć to śmiertelne urządzenie w jego stronę ten złapał mnie za rękę. Szarpnęłam się i popatrzyłam na gościa. To jest kuźwa niemożliwe.- Jack?! - Krzyknęłam z radością, a wtedy chłopak puścił moją rękę, a ja go przytuliłam. - Przyszedłeś po mnie? - Jack nie odpowiedział tylko schował twarz w mojej szyi i się zaciągnął. - Jack?
- Ciii Soph. - Powiedział chłopak. Zaczęłam się bać.
- Chodź, musimy uciekać. - Powiedziałam, a wtedy Jack odsunął mnie od siebie i spoliczkował. W szoku, złapałam się ręką za bolący policzek. - C-co to było?
- Ty nic nie rozumiesz, głupia dziewucho? - Jack zaśmiał się. - To ja jestem alfą wygnanych i to ja napisałem ten liścik Sophie. To ja powinienem być twoim mate, a nie jakiś głupi Collin i czy tego chcesz czy też nie, jesteś moją kobietą i już nigdy nie zobaczysz swojego żałosnego ukochanego. - Powiedział chlopak. A ja gapiłam się na niego z otwartą buzią jak ryba i z łzami w oczach.
Nasuwało mi się tylko jedno pytanie: Dlaczego?