dwudziesty czwarty

139 10 34
                                    

rosaline

Siedzieliśmy na klifie, ja wtulona plecami w jego tors, on z rękami splątanymi na moim brzuchu, rozmawiając o tych wszystkich miejscach, które mogą być nasze. Czułam podekscytowanie kłębiące się w moich wnętrznościach, kiedy opowiadał mi, gdzie już był, a gdzie zawsze chciał iść, kiedy opisywał najpiękniejsze jego zdaniem miasta i opuszczone zakątki. Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie to wszystko, o czym szeptał mi prosto do ucha. Chciałam wtopić się w jego ramiona, zostać tu na zawsze. Było mi tak dobrze. 

Zdążyliśmy zgłodnieć, zanim postanowiliśmy, że czas wracać, więc po drodze zajechaliśmy do małej restauracji. Zamówiliśmy oboje sałatki, ja z łososiem, a on z mięsem i serem. Jak na takiego patyka lubił dużo zjeść. 

Zajechaliśmy do domu koło piątej po południu. Mama na wejściu wytuliła nas oboje serdecznie. Zachichotałam, widząc zmieszanie na twarzy Mitchela. Naprawdę się jednak cieszyłam, że go lubi. To poniekąd ułatwiało sprawę...

To było jednym z moich większych zmartwień - że nie zaufa Mitchelowi na tyle, by puścić mnie z nim na drugi koniec kontynentu. Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło, to było przecież tak niedawno...

Moja mama zapewne zdawała sobie sprawę, jak wygląda życie w trasie. Nie chodzi tu nawet tylko o brud i zmęczenie, ale o nieodłączne elementy życia muzyków - alkohol i inne używki. Czy będzie potrafiła mi zaufać, że jestem na tyle rozsądna, by zachować zdrowy umysł?

Mama chyba wyczuła, że coś jest w powietrzu, kiedy nie poszliśmy prosto do mnie, tylko usiedliśmy na kanapie w salonie. Przysiadła na fotelu, przyglądając nam się badawczo. 

- Mam... sprawę, pani Reyes - zaczął Mitchel, przeplatając nerwowo palcami. 

- Tak, Mitchel?

- Chciałbym zabrać Rose w trasę - rzucił bez owijania w bawełnę.

- Och - jęknęła mama, wytrzeszczając szeroko oczy i prostując się na fotelu.

- Zabralibyśmy ją jako dziewczynę od merchu. Razem z chłopakami stwierdziliśmy, że będzie do tego idealną osobą, bo sama projektuje nasze ubrania. Poza tym myślę, że byłaby to wspaniała przygoda, zwiedzimy praktycznie cały kraj, koncertując... To też szansa, żeby zdobyć nowe kontakty, zlecenia... - mówił, paląc buraka. Położyłam rękę na jego udzie, jednocześnie wpatrując się z napięciem w moją mamę.

- Och, to... To cudowne, Mitchel - oboje odetchnęliśmy z ulgą. - Sądzę, że to naprawdę byłoby dla ciebie niezwykłe przeżycie - zwróciła się do mnie, na co pokiwałam głową. - Kiedy wyjeżdżacie?

- Za dwa tygodnie, proszę pani - wyraźnie imponował jej swoim grzecznym, uroczystym tonem.

- To niedługo - zauważyła. - Rose, myślisz, że dasz sobie radę? 

- To nie będzie proste, mamo, ale nie mogę do końca życia siedzieć pod twoimi skrzydłami. Wiesz, że zawsze marzyłam o takim życiu. Taka szansa nie wpadnie mi drugi raz - powiedziałam, a Mitchel złapał moją rękę. 

- To na pewno - zgodziła się. 

- Będę na nią uważał, ma'am, będzie ze mną bezpieczna.

- Ufam ci, Mitchel. Jesteś dobrym chłopcem - wyznała, na co uśmiechnął się ciepło. Odwzajemniła uśmiech. 

- A ty dasz sobie radę? - wtrąciłam się. Mama spojrzała na mnie dobrodusznie.

- Jestem dorosła, kochanie. Oczywiście, że dam. 

- Będę dzwonić codziennie - zapewniłam.

- Wątpię, żebyś pamiętała o swojej mamuśce, kiedy będziesz się tam bawić - zaśmiała się.

- Będę - powtórzyłam, podnosząc się z kanapy i podchodząc do niej, by ją objąć. Niespodziewanie Mitchel dołączył się do uścisku, powodując śmiech mojej mamy i mój. Staliśmy tak chwilę w trójkę, ciesząc się swoją obecnością. 

- A więc jedziemy - odetchnął Mitchel, zamykając za sobą drzwi do mojego pokoju. 

- Nie potrafię w to uwierzyć - wyznałam, kręcąc głową i siadając na brzegu łóżka.

- Co czujesz? - zapytał, kucając przede mną i biorąc moje dłonie w swoje. Zatopiłam się w jego zielonych oczach spoglądających na mnie z dołu. Były pełne radości i podekscytowania. 

- Boję się... stresuję, ekscytuję, nie mogę doczekać, cieszę, a potem znów boję - zaśmiałam się smutno. 

- Będzie cudownie. Będziemy razem, więc będzie idealnie - mruknął, zabijając mnie swoim ciepłym uśmiechem. Podniósł się, by pocałować mnie delikatnie. 

Następne dwa tygodnie minęły niewyobrażalnie szybko. Spędzałam każdą wolną chwilę z Mitchelem, to u mnie, to u niego, to gdzieś na mieście, a najczęściej na klifie, który nazywaliśmy już naszym. Bilety na trasę sprzedawały się jak świeże bułeczki i z dnia na dzień wyczuwałam w nim coraz większe podniecenie. W ich domu za to robiło się coraz bardziej nerwowo, przewijali się przez niego Jesse, Pat, Ryan i ludzie ze staffu, ustalając coś i dyskutując. Wiele z tego, o czym rozmawiali, brzmiało dla mnie jak czarna magia. Któregoś razu musieli szybko wyskoczyć do miasta po jakieś akcesoria, a ja zostałam u nich, by zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami Mitchela dopiąć wszystkie szczegóły odnośnie dostaw merchu. Już jutro miałam zobaczyć swój design na koszulce i bluzie. 

To wszystko, co się działo, zdawało mi się tak irracjonalne. Brałam udział w przygotowaniach do trasy, byłam żywym członkiem ekipy zespołu. Miałam swoje miejsce, swoje wyraźne zadanie, jasny plan, a to wszystko w otoczeniu ludzi, których kochałam.

Chłopcy wrócili późno. Mitchel zdziwił się, widząc mnie nadal przy komputerze. Korzystając z wolnej chwili sprawdzałam prognozy pogody w miastach, do których się udawaliśmy, by dobrze się spakować. 

- Moja pracowita dziewczynka - zaśmiał się, całując mnie w czoło. Zamknęłam laptop i poszłam z nim na górę.

Rano pierwsze co zrobił to skreślił kolejną kreskę na tabliczce, którą powiesił nad drzwiami.

- Dwa dni! - westchnął głośno. - Och, Rose, jeszcze tylko dwa dni!

- Dwa dni - powtórzyłam cicho, z żalem wygrzebując się z jego ciepłej kołdry. 

Zeszliśmy na dół, gdzie Kras właśnie wszedł do kuchni ze sporą paczką na ramieniu.

- Przyszły! - ogłosił.

Z ekscytacją rozpakowaliśmy paczkę. Serce wywróciło mi tysiące fikołków, kiedy Mitchel wyjął z kartonu bluzę z moim projektem.

- Dla każdego po jednej - powiedział, podając mi ubranie. Wciągnęłam na siebie bluzę, nie zrzucając kaptura. Była na mnie trochę za duża, ale nie przeszkadzało mi to. Zatopiłam się w jej miękkim materiale, z niedowierzaniem patrząc w dół, gładząc ręką nadruk. 

- Jest piękna - stwierdził, patrząc na mnie uważnie.

- Bluza czy Rose? - zażartował Clinton.

- Jedno i drugie - prychnął, oplatając wokół mnie swoje ramiona. - Chociaż gdybym miał wybierać... - chrypnął, nachylając się nade mną i zjeżdżając czubkiem nosa po grzbiecie mojego. Jak zwykle musiałam mocno zadrzeć głowę i stanąć na palcach, by nasze usta mogły się złączyć.

Tej nocy spaliśmy oddzielnie, jako że musieliśmy zacząć pakować swoje rzeczy osobiste. Nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać, wiedziałam, że nie mogę wziąć za dużo rzeczy, bo w autobusie nie będzie dużo miejsca. Jednocześnie musiałam być gotowa na każdą pogodę, na brak dostępu do środków do prania i różne okazje, od poranków w dresach po wieczorne imprezy. 

Obudził mnie dźwięk SMSa.

Mitty
To już jutro, mała

Rosie
Wiem, duży

Mitty
Gotowa?

Rosie
Nigdy nie byłam bardziej gotowa.

numb to the feeling | mitchel cave [PL]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz