Następnego dnia budziło mnie łomotanie deszczu o okno. Przetarłam zaspane oczy i wstałam. Nie miałam ochoty na nic, więc ubrałam się w legginsy i za dużą niebieską bluzę. Pare minut po ósmej wkroczyłam, do kuchni. Byłam głodna. Tak. Zrobiłam sobie górę gofrów i z kilkoma słoikami z różnorodnymi maziami usiadłam w jadalni przy ogromnym, pustym stole. Jadłam w ciszy.
Prawie...
Nagle drzwi z hukiem się otworzyły, aż podskoczyłam na obitym, czerwonym materiałem krześle. W progu stanął nikt inny jak Bradley. Wyglądał jak wrak człowieka, miał rozbity łuk brwiowy w którym zaschła krew, wory pod oczami i zmierzwione włosy.
- O. Szukałem apteczki. Widocznie źle trafiłem. - Burknął i wyszedł.
Okej?
Dokończyłam w spokoju posiłek, odniosłam naczynia i poszłam do siebie w celu poczytania jakiejś ciekawej lektury.
Na nieszczęście mój pokój leżał na tym samym korytarzu co mojego przyszłego małżonka, więc idąc do mojego małego królestwa zerknęłam przez szparę do Brada. Brunet siedział na łożku i mocował się z pudełkiem. Zakładam się była to poszukiwana przez niego apteczka. Zignorowałam go i poszłam dalej, chwytałam już za gałkę swoich drzwi, gdy przystanęłam. Wywróciłam oczami i warknęłam na samą siebie, po czym poszłam do tego królewicza od siedmiu boleści.
Stanęłam w drzwiach, opierając się o ramę. Nie zauważył mnie, wiec chamsko się na niego gapiłam. Wyglądał tak niewinnie. W końcu podniósł wzrok i spojrzał na mnie, odgarniając włosy z twarzy.- Przyszłam Ci pomóc. - Oświadczyłam.
- Nie potrzebuje...
- Zamknij się już, i wykorzystaj to, że jestem dla Ciebie miła, bo jak mnie zdenerwujesz to już nie będzie tak kolorowo. - Warknęłam i podeszłam bliżej wyciągając z czerwonego pudełka wszystkie potrzebne rzeczy do opatrzenia rany.
Chłopak patrzył na mnie zdziwiony. Udawałam, że nie widzę jego natarczywego spojrzenia. Na gazę nalałam wodę utlenioną i przycisnęłam ją do brwi. Syknął ale dalej bez słowa patrzył na moje wargi.
Kretyn... Mówiłam.