Jak nie zostać Tolkienem, czyli pięćdziesiąt twarzy fantastyki

716 50 35
                                    

Cóż, zdecydowanie łatwiej jest odpowiedzieć na tytułowe pytanie, niż zrobić tutorial, jak nim zostać, bo to wie tylko sam Tolkien, a bez tabliczki ouija raczej trudno będzie go o to zapytać. Innymi słowy: dziś będzie o fantastyce. W sumie... może nie stricte o pisaniu jako takim, a o nurtach, które się w niej przewijają.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie twierdzę absolutnie, że rzeczy, o których stwierdzę tutaj, że się skończyły, nie należy pisać. Jeśli mamy pomysł, chęć, potrzebę, cokolwiek, co pcha nas do stworzenia czegoś takiego – jak najbardziej, każda opowieść napisana od serca jest ważna. Nie warto jedynie zakładać, że czymś takim zawojujemy świat, bo może nas czekać srogie rozczarowanie; próbować można, ale, jeśli z taką historią uda nam się przebić gdzieś poza Wattpada, prawdopodobnie – przynajmniej w mojej opinii – zachwycimy jedynie wąskie grono fascynatów i nie dotrzemy do ludzi spoza niego. Przy okazji też podkreślę, że część nazw podgatunków fantastyki została tu określona moimi własnymi nazwami, które wymyśliłam na potrzeby tego wpisu, a które według mnie dość dobrze oddają cechy charakterystyczne danego nurtu. Przejdźmy jednak do rzeczy.

Bardzo lubię czytać bloga Spisek Pisarzy, bo całkiem interesujące treści się na nim przewijają i czasem sama z niego czerpię. Wczoraj napatoczyłam się tam na wpis „Dlaczego nikt nie lubi elfów" i, jako że fantastykę wciąż kocham całym serduszkiem, po dłuższym przemyśleniu tematu muszę w sumie przyznać autorowi rację.

A racja ta brzmi: klasyczne high fantasy zostało już praktycznie całkowicie wyeksploatowane.

Mieliśmy „Władcę Pierścieni" i „Hobbita", „Opowieści z Narnii", później „Eragona" – to takie najbardziej sztandarowe przykłady (o tym, dlaczego nie ma tu książek Martina czy Sapkowskiego, opowiem później). Było Ziemiomorze, był Conan, była Trylogia Skrytobójcy, Trylogia Czarnego Maga, było tego od cholery i jeszcze trochę... Więc ludziom się to już nieco przejadło. Temat został wyczerpany. W tej chwili faktycznie nikt – i mówię tu przede wszystkim o rynku wydawniczym, choć o czytelniczym w dużej mierze również – nie lubi tych cholernych elfów. Bo zostały już tak utarte w popkulturze, tak przez nią przeżute, wydalone, przeżute, wydalone i tak jeszcze kilkanaście razy, że świeża ich wizja jest niemalże niemożliwa do uzyskania – choć oczywiście być może wkrótce pojawi się jakiś autor, który spojrzy na te utarte, przemielone na tysiące sposobów elementy, w zupełnie nowy sposób (i dlatego fajnie jest modyfikować schematy – może to właśnie ktoś z Was będzie tym autorem?). Nie da się jednak zaprzeczyć, że high/heroic fantasy nie ma już zbyt wiele do zaoferowania, a na rynku już dawno nastąpił przesyt tego gatunku. 

Później jednak pojawiła się Rowling ze swoim „Harrym Potterem" i nastąpił kolejny wybuch, bo weszliśmy w nowe rejony, w których jest jeszcze wiele do zbadania, a które roboczo nazywam „teen high fantasy", gdyż ten rodzaj fantastyki nie przedstawia herosów jako takich, odrywa się nieco od prostych motywów ze starych baśni, a pokazuje młodych ludzi, nastolatków, których świat nagle przewraca się do góry nogami i muszą stać się tymi herosami, by ów – przesiąknięty magią oczywiście – świat ocalić (tak, „Eragona" wliczyłam również powyżej, ale tutaj też bym go przypisała, bo uznaję go za stan pośredni między tymi dwoma nurtami). I się zaczęło... na scenę wskoczył Riordan, gdzieś w międzyczasie przypałętała się również Clare, po czym rozkwitła nam bardzo szeroka gałąź urban fantasy z podwórka young adult.

Gdzieś w międzyczasie po fantastyce przewijał się nurt, który wydaje się wciąż całkiem nieźle trzymać, a który określiłabym jako fantasy comedy albo fantasy parody. Tutaj mamy chociażby Pratchetta czy całą polską serię o Jakubie Wędrowyczu.

W Polsce ten rozwój wyglądał nieco inaczej, choć wciąż wpływały na niego trendy światowe. Fantastyka w naszym kraju podniosła łeb jednak w rejonach science fiction – był w końcu Lem czy Dukaj, i to właśnie dzięki nim zaprzyjaźniliśmy się z prozą ogólnofantastyczną. Potem zaczęła się u nas faza „Wiedźmina", a potem do ogródka fantasy jako takiego dołączył „Pan Lodowego Ogrodu" (a Grzędowicz wciąż jest bardzo istotną postacią jeśli chodzi o kształtowanie nurtów fantastyki w naszym kraju), co sugeruje, że mamy ciągoty do tych nieco mroczniejszych rejonów, a dark fantasy przemawia do nas bardziej niż klasyczne opowieści o praworządnych dobrych.

Spory kawał mięcha z polskiej sceny fantastycznej odgryzł sobie nurt, który nazywam fantastyką religijną, do której możemy zaliczyć choćby cały słynny cykl inkwizytorski czy seria o Kłamcy pióra Ćwieka.

Fantastyka światowa nawiązała też krótki romans z postapokalipsą za sprawą „Metra 2033" Głuchowskiego oraz z nieco bardziej „young adultową" jego odmianą pod postacią serii Suzanne Collins, która szturmem podbiła księgarnie i kina. Szybko jednak świat porzucił postapo na rzecz „Pieśni Lodu i Ognia" oraz ostatnio „Wiedźmina". Ten nurt rozgraniczam jednak z tym klasycznym „fantasy tolkienowskim", bo dzielą je pewne bardzo istotne różnice. 

Moda, która obecnie panuje w światowej fantastyce, jak dla mnie zasługuje na miano „fantastyki realistycznej". Nie ma tu już czystych, prawych bohaterów, nie ma dobra i zła, w tej chwili ludziom najbardziej podoba się mediewistyczny świat w odcieniach szarości, pełen brudu, smrodu, krwi i moralnych dylematów. Według mnie to całkiem dobry znak – fantasy odchodzi od formy idealistycznej, coraz bardziej zbliżając się do ludzi. Coraz odważniej podchodzi do realizmu, wręcz turpizmu, który, jak widać, całkiem się naszej globalnej wiosce podoba.

Wróżę jednak, że niedługo ta moda przeminie, a świat przeprosi się z science fiction. Wnioskuję to z faktu, iż zauważam wznoszącą się, wciąż nieco odległą, ale szalenie realną falę cyberpunku, który za jakiś czas uderzy w światowe trendy – być może nastąpi to już w tym roku. Niewykluczone więc, że czeka nas istny wylew futurystycznych idei, które opanują różne powiązane z fantastyką gałęzie popkultury.

Co będzie dalej? Kto wie – być może pozostaniemy wciąż zwróceni ku intrygującym ideom, ale gwałtownie zmienimy kierunek i z kopyta ruszymy w stronę steampunku, a potem szeroko pojętej fantastyki historycznej. Być może postanowimy pozostać w wizjach przyszłości i znowu, tym razem na nieco dłużej, uśmiechniemy się do postapo. Zawsze też pozostaje opcja powrotu do tzw. weird fiction i prozy gotyckiej, które to nurty reprezentował choćby Lovecraft czy Poe. Decyzja jednak należy do nas – to my jesteśmy czytelnikami, być może w przyszłości to również my będziemy twórcami. To my kształtujemy ten rynek, który ugina się pod naporem mas. Im więcej czytamy, tym większy udział mamy w kształtowaniu tych trendów.

Wiem, że bardzo wiele podgatunków fantastyki potraktowałam tu mocno po macoszemu, jak choćby science fantasy czy całą, olbrzymią gałąź horroru. Chciałam się tu jednak skupić na krótkim przedstawieniu i powierzchownej (być może zbyt powierzchownej) analizie tych głównych, najbardziej widocznych nurtów w światowej fantastyce.

Jestem bardzo ciekawa Waszych obserwacji – czy jeszcze coś zwróciło Waszą uwagę jako odbiorców? Może całkowicie nie zgadzacie się z moją opinią i widzicie fantastykę z zupełnie innej perspektywy lub wróżycie jej zupełnie inną przyszłość? Zapraszam – dyskutujmy!

Do następnego, kalafiorki!

Oczami Azie: o WattpadzieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz