PROLOG: Pjoter i Pawuł

744 18 7
                                    

- Pjoter! Pawuł! Do mnie! Bo nogi z dupy powyrywam! – Ciszę poranka przerwał zachrypnięty głos Janusza.

Momentalnie przed błotnistym placykiem na tyłach niskiej szopy, pełniącej od lat funkcję rodowego gniazda rodziny Kowalskich, pojawiło się dwoje chłopców. Umorusani w błocie, ubrani w same majtki – wyraźnie nie zmienianie od sporej liczby dni i nocy – ze strachem spojrzeli w twarz rodziciela.

- Tak, tatuś? – Odezwał się jeden szeptem.

- Wujek Wania przyjeżdża dzisiaj! Opijamy jego nową beemwicę!

- Hujek Hania ma nohą beemhicę? – zdziwił się drugi malec.

- Cicho, bądź, Pjoter! – pierwszy próbował uciszyć brata kuksańcem, ale było za późno.

Janusz zerwał się z pniaka, służącego mu za krzesło. Ze sprawnością godną olimpijczyka chwycił bliźniaków za uszy, jednego za prawe, drugiego za lewe. Wykręcił i podniósł go góry.

- Boli! – w oczach maluchów pojawiły się łzy.

- Boleć to was zaraz będzie dupa! Ile razy mam mówić, że to jest WUJEK WANIA, a nie HUJEK HANIA? Co? Już mi powtarzać: Wujek Wania przyjeżdża do naszej willi w Balczewie!

- Tato, hiesz, że my nie móhimy „h" – płaczliwie wyrzucił z siebie jeden z malców.

- Ze szkoły hysłali nas do doktóra, ale nas nie zahiozłeś... - dodał drugi.

- Ja wam dam doktóra! Pasem was wyleczę! – wrzasnął Janusz. – Już mi powtarzać: Wujek Wania przyjeżdża do naszej willi w Balczewie!

- Hujek... Hania... przyjeżdża do naszej... hilli h Balczehie... - wyłkał jeden z malców.

- ...hujek Hania przyjeżdża do... naszej... hilli... h... Balczehie... – powtórzył drugi przez łzy.

- Jak was, mutanty, nauczę! – Janusz rzucił obu malców na błoto.

Rozpiął pas w starych dżinsach i wysunął go ze szlufek. Spodnie zsunęły się nieco, ukazując dziurawe gacie.

- Liczyć głośno! Jak się który pomyli, zaczynam od początku!

Świst pasa przeplatał się z wrzaskiem bitych dzieci i rzucanymi przez łzy odpowiedziami:

- Jeden! Jeden! Dha! Dha! Trzy! Trzy! Cztery! Cztery! Pięć! Pięć! Sześć! Sześć! Siedem! Siedem! Osiem! Osiem! Dziehięć! Dziehięć! Diesięć! Dziesięć!

- No, powinniście dwadzieścia dostać, ale tatusia ręka boli! Podziękować! Pocałować pas i spierniczać mi z oczu, mutanty!

Załkani chłopcy podnieśli się z ziemi, cicho podziękowali, cmoknęli pas i kuśtykając poszli za róg chałupy.

***

Wpełzliśmy w kępę malin. Rozciągała się od gnojowiska aż po krawędź lasu. Tatuś i mamusia nie wiedzieli, że mamy tu bazę. To Pawuł wymyślił, żeby wyrwać gałązki tak, aby można było wpełznąć w sam środek kępy i tu zrobić sobie polankę. Ale oczywiście zrobić musiałem ja. Ręce miałem pokłute od kolców, ale baza była świetna. Nawet zombie nas tu nie znajdą.

- I po co się odzyhałeś, Pjoter! Móhiłem Ci, żebyś nie móhił nic z hu, to nie zauhaży... - załkał mi brat.

- Bo tak mi hyszło... Samo... Ale ty też teraz móhisz hyrazy z hu... Ja nie dam rady. Za dużo tych słóh... Hszędzie hu i hu... - odparłem.

Otarłem łzy brudną ręką. Tyłek mnie strasznie bolał. Najbardziej tam, gdzie pas uderzył w stare siniaki... Ściągnąłem gacie.

- Co robisz? – Zapytał się Pawuł.

Leon i NoelOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz