Porwanie

79 8 0
                                    

Piotr się dawno rozłączył, a ja siedziałem nieruchomo na kanapie. W moich uszach tylko brzmiały słowa „Leon został porwany".

Kto? Dlaczego? Mój Leon? Nie umiałem ruszyć się z kanapy. Żaden ze mnie ojciec. Co ty chciałeś, cieniasie? - takie tylko myśli przemykały mi przez głowę.

Noel w tym czasie ześlizgnął się z fotela, ruszył do kuchni. Po chwili podstawił mi pod nos filiżankę czekolady różanej. Bezmyślnie wypiłem jeden łyk, drugi, trzeci... nie wiem kiedy, filiżanka zrobiła się pusta. Spojrzałem w głąb. Pusto. Spojrzałem przed siebie. Wpatrzone we mnie oczy Noela.

- Znajdziesz go, prahda? - wyszeptał.

Oczy pełne dziecięcej pewności i zaufania wyzwoliły we mnie nowy zasób energii, przełączyły sterowanie w nowy tryb.

- Ruszamy - rzuciłem. - Wskakujemy na rowery i jedziemy.

Lekka tylko iskierka tliła się mi się z tyłu czaszki, ale wiedziałem, że gdzieś tam, na Osiedlu Młodych, będzie rozwiązanie tajemnicy porwania. Ruszyliśmy co prędzej.

Dojechaliśmy na Bema. Pod jednym z punktowców stał rozklekotany czerwony golf, który mało nas nie przejechał na czerwonym świetle. Znałem uniwersalny kod do domofonów w blokach spółdzielni. Zadziałał. Za nami z piskiem opon zahamował wielki Jeep. Wyskoczył z niego Piotr i pięciu policjantów w kominiarkach.

- Ty już tutaj? - zdziwił się na mój widok. - Prawdziwy ojciec Mateusz! Trzecie piętro, mieszkanie dwadzieścia dwa!

Wbiegliśmy po schodach. Z daleka dobiegały nas krzyki i płacz chłopców. Oczywiście, z sąsiadów nikt nic nie słyszał. Drzwi do mieszkania były otwarte. Wpadliśmy do środka.

Ujrzeliśmy makabryczny widok. Półnagi śniady olbrzym okładał kablem nagiego chłopca przywiązanego do krzesła stojącego na środku pokoju. Krew z ran spływała na wytarty perski dywan. Krople krwi z kabla pokryły wszystko wokół. Po obu stronach do dwu innych krzeseł było przywiązanych dwóch innych nagich chłopców, nieco mniej zmaltretowanych, choć i z ich ran krew spływała na dywan. W kącie pokoju kulili się Connor z Jesúsem, tuląc między sobą Michała Sienkiewicza, którego twarz przecinał krwawy ślad.

Policjanci w czterech rzucili się na osiłka. Powalili go na ziemię, skuli kajdankami, profilaktycznie obili pałkami.

Piotr rzucił się w stronę syna. Złapał go i przytulił.

- Nic ci nie jest? - wyszeptał.

- Nie... - wyłkał przez łzy Michał. - Tylko raz mnie uderzył kablem po twarzy, gdy zobaczył że mam telefon w ręce...

Piotr tylko spojrzał na policjantów i przytulił syna.

- Michał zadzwonił do mnie mówiąc mi o wszystkim, dlatego tu jesteśmy.

Piętnaście pałek spadło w tym czasie na plecy skrępowanego mężczyzny.

- Wyrywał się - obwieścił jeden z nich.

W tym czasie zamaskowani policjanci z grupy uderzeniowej odcięli przywiązanych do krzeseł chłopców. Z prawego podnieśli Michała Kochana, z lewego Mareczka. Na środkowym, najbardziej zmaltretowany, leżał Robert, który tu mieszkał z matką i jej aktualnym partnerem. Piotr zadzwonił po karetkę. Chłopiec wymagał pomocy medycznej. Michał i Mareczek również. Opatrunek przydałby się i Michałowi Sienkiewiczowi, którego pręga na twarzy krwawiła. Szybkie telefony do rodziców.

Michał w tym czasie wyjaśniał ojcu:

- Tato, to nie nasza wina. Poszliśmy na miasto, na spacer, z Connorem i Jesúsem. Chcieliśmy pójść na lody do Lenkiewicza. Zlizaliśmy lody i mieliśmy wracać do domu. Na Rapaka zobaczyliśmy z daleka Michała, Roberta i Mareczka, jak coś pili. Chcieliśmy do nich podejść, a tu zatrzymał się z piskiem opon samochód, wyskoczył facet, ten tutaj - wskazał palcem skrępowanego osiłka - wrzucił Roberta do środka i odjechał. Dopiero potem zobaczyliśmy, że oni pili piwo! - wskazał palcem na Michała i Mareczka - i pobiegliśmy do mieszkania Roberta. A Robert był już goły i przywiązany do krzesła. Nie zdążyliśmy uciec. Ten pan - ponownie wskazał skrępowanego osiłka - rozpoznał Michała i Mareczka i powiedział, że też poniosą karę za picie piwa. A my mieliśmy patrzeć. No to zadzwoniłem do ciebie, a on to zobaczył... - Michał Sienkiewicz rozpłakał się - walnął mnie kablem po twarzy i wyrwał mi telefon i wyrzucił za okno.

- Moje prawo! Prawo ojca do wychowania gówniarza! - wrzasnął skrępowany osiłek. - Nie będzie mi gówniarz przynosił złego świadectwa do domu! I jeszcze upijał się z koleżkami! Ja go nauczę! I koleżków też, skoro nie mają ojców!

Michał Kochan na te słowa buchnął płaczem. Mareczek próbował się tłumaczyć.

- Myśmy tylko tak sobie poszli na miasto... No i tak przypadkiem tylko kupiliśmy piwo i wypiliśmy... - mówiąc to spojrzał na mnie. Przypomniały mi się jego szepty z Robertem na zakończeniu roku. Nie wiem, o czym pomyślał Mareczek, ale nagle przestał mówić.

- To twój ojciec? - zapytał Roberta Piotr, wskazując na skrępowanego osiłka.

- Nie. To Janusz. Facet mojej matki. Od sześciu miesięcy. Ja nie mam ojca. I nigdy nie miałem - rozpłakał się zupełnie, jakby dopiero te słowa, a nie te okrutne lanie wywarło na niego wpływ.

Dojechała karetka. Młoda pani doktor wyraźnie zbladła na widok zmaltretowanych chłopców, a towarzyszący jej pielęgniarz zzieleniał i wyskoczył na korytarz. Usłyszeliśmy odgłosy wymiotowania.

- To my już go odtransportujemy - sprawiający wrażenie dowódcy zamaskowany policjant kopnął osiłka. - Pewnie będzie się wyrywał na schodach i próbował uciec...

- Chyba na każdych schodach po kolei - odparł Piotr.

Zamaskowany oddział interwencyjny wyprowadził osiłka. Sądząc po odgłosach dobiegających z klatki schodowej, dziwnym trafem rzeczywiście osiłek mimo kajdanek na każdych schodach próbował ucieczki i w konsekwencji turlał się z nich na kolejny podest.

W tym czasie pielęgniarze przemyli i zabezpieczyli rany Mareczka i Michałów. Robert decyzją pani doktor został zabrany na SOR. Do matki chłopca nie można się było dodzwonić.

Po Mareczka przyjechał ojciec.

- Gdzie on jest? - zadudnił znany nam bas.

- Na komisariacie - odparł spokojnie Piotr.

- No, ma szczęście - warknął ojciec Mareczka. - Ja bym mu pokazał!

- Nie jestem pewien, czy ma szczęście - odparł spokojnie Piotr. - Chłopcy z oddziału interwencyjnego nie lubią takich, którzy krzywdzą dzieci. Choć będzie żył, gdy go dowiozą do aresztu.

Po Michała Kochana przyjechała stroskana matka.

- Synku, nic ci nie jest? - rozpłakała się w progu.

Chwyciła syna i zaczęła obsypywać go pocałunkami. Wycałowała usta, oczy, nos, uszy, próbowała całować jego rany, co ze względu na ich lokalizację wyglądało nieco dziwnie. Pielęgniarze delikatnie odciągnęli matkę od syna. Pani doktor delikatnie wspomniała:

- Lepiej nie naruszać opatrunków. Rany nie są niebezpieczne, powinny się zagoić bez przeszkód.

Matka Michała rozpłakała się zupełnie.

- Męża zabili mi na granicy. Do dziś nie wiem, czy to Ruskie, czy nasi w plecy mu strzelili, bo tak we wsi gadali. Wyjechalim do Polszy. Tu pracuję, żyję. W restauracyji pierogi lepię! Chcę, aby mój synek żył w normalnym państwie! Czy to tak wiele?

Przybyli rodzice Jesúsa. Przyjechała Mary.

- Wszystko w porządku?

- Fizycznie chłopcy zdrowi - odparł Piotr. - Psychicznie, to się zobaczy. Jeśli będzie trzeba, policyjny psycholog jest do dyspozycji. Nasza wiedźma ma kogoś dobrego, można jej zaufać.

- Noel coś zjadł? A ty? - Mary spojrzała na mnie surowym okiem.

- Czasu nie był za wiele - odparłem nieśmiało. - Zjedliśmy po kromce chleba z serem.

- Mężczyźni... - westchnęła Mary. - Zawsze tak samo... Zabieram Connora, Michała i Noela do ciebie. Dawaj klucze - wyciągnęła rękę. - Ja zrobię coś do jedzenia. A wy znajdźcie Leona. Wykonać! - zarządziła.

Chyba rzeczywiście pracowała w służbach specjalnych. Wykonaliśmy jej polecenia natychmiast.

Sprawa porwania się wyjaśniła. Chłopcy zostali uratowani. Ale gdzie jest Leon?

Leon i NoelOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz