131) Przebudzenie

685 40 40
                                    

Siedziała skulona na krześle w kuchni Weasleyów i przyglądała się zegarowi, którego każda wskazówka odpowiadała jednemu z członków rodziny i w tej chwili wszystkie wskazywały na śmiertelne niebezpieczeństwo. Coś w nim ewidentnie nie pasowało i od momentu, gdy tylko usiadła, bo jej nogi z nerwów odmówiły jej posłuszeństwa, starała się zrozumieć, co to takiego. Trzymała w dłoniach kubek z chłodną już herbatą, który jakiś czas temu podał jej Ron, ten sam którego od dziś planowała nazywać niesłusznie niedocenianym Weasleyem. Czekała... Sama nie wiedziała na co, chociaż podskórnie czuła, że czeka na niego. I w ciągu długich minut tych oczekiwań zrozumiała, co było nie tak z zegarem. Nie tykał. I właśnie to jej milczące oczekiwanie, niezakłócone chociażby tykaniem zegara, było nie do zniesienia.

Tonks nienawidziła ciszy, zwłaszcza tej towarzyszącej bezczynności. Gdy cisza rozpychała się w całej możliwej przestrzeni, robiła zbyt dużo miejsca na myśli, a w tym momencie nawiedzały Tonks tylko złe przeczucia. Czuła się winna. Miała wrażenie, że to właśnie na jej barkach spoczywa odpowiedzialność za wszystko, co wydarzyło się tej nocy. I chociaż zdawała sobie sprawę, że nie tylko ona boryka się z podobnymi uczuciami, nie mogła przestać myśleć o tym co poszło nie tak.

Ich plan był wręcz doskonale dopracowany. Zakładali, że uda im się dzisiejszą datę zachować w tajemnicy, a nawet gdyby śmierciożercy ich przejrzeli, co zresztą się stało, wierzyli w to, że ich zmylą. Szalonooki wszystko przewidział, zaplanował tę noc w najmniejszym szczególe, więc nie było mowy by wydarzyło się właśnie to. Tonks cały czas zapewniała samą siebie, że to część planu, o której im nic nie powiedział. Dokładnie tak, jak nie powiedział Harry'emu o eliksirze wielosokowym. Tak musiało być, powtarzała w myślach. Przecież byli umówieni na następny dzień. Mieli zastać pustą, zdewastowaną piwnicę Kwatery Głównej, w której nie będzie już McCorry'ego, a wtedy ona zapewne wyznała mu całą prawdę. Byli umówieni... Musiał dotrzymać słowa. Przecież miał z nią porozmawiać, chciał jej coś powiedzieć, zapewniał, że to było bardzo ważne. Niemożliwe więc, że Moody...

— Nie żyje... — wychrypiała ledwie słyszalnie, a jej głos zatrząsł się, zwiastując kolejną falę płaczu. Słyszała rozmowy w salonie i brzdęk szkła. Nie była w stanie do nich dołączyć. Musiała przecież czekać, aż ten stary dureń wejdzie przez te drzwi i zgromi ich wszystkich za najmniejsze błahostki. Bo przecież taki był Szalonooki. Stary, zrzędliwy, marudny, nieznośny, wredny, odważny, troskliwy, kochający, wspaniały... — A niech cię diabli, Szalonooki! Kto komu powinien złoić skórę? — mruknęła wściekle, odstawiając kubek na stół. Pozwalała łzom ściekać po policzkach, nie miała zamiaru tego w sobie dusić. Nie miała zamiaru ukrywać, jak bardzo to boli. Spojrzała tęsknie na drzwi, przez które nikt nie wszedł i nikt pewnie nie wejdzie... I zrozumiała boleśnie, że Szalonookiego już nie ma. Załkała głośno, ledwie utrzymując się w pozycji pionowej. Ich rozmowa na Privet Drive była ostatnią, jaką dane im było przeprowadzić. Gdyby wiedziała, gdyby tylko przez chwilę miała przeczucie...

Ale przecież właśnie je miała. Wiedziała, że tej nocy coś się stanie, że nie wszystko pójdzie po ich myśli. Do głowy jej nie przyszło, że dotyczyć to może Moody'ego! Szalonooki był przecież niezniszczalny, niepokonany! Był jej mentorem! Był jedną z najbliższych jej osób! Był dla niej jak ojciec... Szloch wyrwał się z jej gardła, a ona nieudolnie próbowała zagłuszyć go dłonią, by nikt nie nakrył jej na rozpaczy. Tak bardzo żałowała, że nie powiedziała mu nigdy, że go kocha. Bo przecież kochała, a w jej sercu było ogromne miejsce przeznaczone dla niego, które teraz zionęło pustką. Przecież Moody był przy niej zawsze, od pierwszego dnia jej szkolenia aurorskiego nigdy jej nie opuścił, zawsze jej pomagał i stał tuż obok, żeby mogła się na nim wesprzeć. Zawsze, aż do tego dnia, gdy po raz kolejny ta wojna odebrała jej kogoś kogo kochała. Wzięła kilka głębokich i drżących oddechów, otarła twarz i z trudem dźwignęła się na równe nogi. Gdyby Moody zastał ją w takim stanie, od razu zbeształ by ją tak, że nie pozostałaby na niej ani jedna sucha nitka. — Pomszczę cię, stary zgredzie, choćbym miała przy tym zginąć. Zrobię to tak jak ty, pociągnę za sobą tylu śmierciożerców, ilu zdołam... I nigdy nie zapomnę o twojej drugiej twarzy, Moody — powiedziała, patrząc przez okno na ogród Weasleyów, a mocny podmuch letniego wiatru wprawił wszystko w ruch, jakby było to aprobatą jej postanowienia.

Nimfadora Tonks cz. IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz