Rozdział 1

148 19 6
                                    

Muzyka rytmicznymi dudnieniami odbijała się od ścian, okazjonalnie przeszywana szumem, który szedł w parze z mijającymi latami świetności tego niewielkiego radyjka. Zazwyczaj jednak odrobina fizycznej przemocy przejawionej w uderzeniem płaską dłonią sprowadzała tą pogmatwaną melodię z powrotem na odpowiedni tor.
Ustawioną miał najbardziej hukliwą, ale zarazem w miarę znośną stację. Padło na taką z hitami rocka lat 90-tych. Kawałki tam były na tyle przyjemne, aby nie przyprawiały go o ból głowy, ale też na tyle krzykliwe, by zagłuszyć resztę jego myśli i zostawić tylko czyste skupienie. Można by rzec, że uchowanie się w domu z siódemką wrzeszczącego rodzeństwa przyzwyczaiło go do pracowania w dobijającym jazgocie.

A więc muzyka była jedynie tłem jego myśli, które teraz skupiały się tylko i wyłącznie na tych kilku dużych słoikach po miodzie, mniejszych po dżemach, czy kilku blaszanych puszkach po kawie. Pojemniki te otrzymały od niego nowe życie, zadanie, którym było przechowywanie dokładnie spreparowanych ziół. Były tam pączki topoli, szałwia, glistnik jaskółczy, ziele tasznika i spory zapas cynamonu, wszystko w słoikach koślawie podpisanych markerem.
Posiadał też wagę kuchenną, na której znajdował się kieliszek do odmierzenia odpowiedniej ilości. Wszystkie składniki następnie zsypywał do granitowego moździerza i jak dzień długi tarł na proszek lżejszy od mąki.

Zajęcie, rzec by można, dosyć nietypowe. Szczególnie, jeśli jest się księdzem.
Cóż mógł jednak z tym począć? Dawno już sobie zaskarbił opinię dziwaka, co w gruncie rzeczy było całkiem rekordowym tempem. Nawet w końcu trzy lata nie minęły odkąd wrócił do tego przeklętego miejsca jako prezbiter. Tutejsi jednak w zwyczaju mieli patrzeć na cudze ręce z sokolą uwagą, szczególnie jeśli ręce te należały do osób ważnych dla parafii. A że on zbytnio się ze swoją osobliwością nie skrywał, prędko miejscowi odnaleźli swoje zamiłowanie w ciągłym plotkowaniu na jego temat i tworzeniu niepojętych teorii odnośnie tego co on tam robi u siebie całymi dniami.
Najzabawniejsze jednak było to, że żadna, nawet najbardziej szalona plotka na jego temat nie była w połowie tak pokręcona jak faktyczna prawda.

Dłonie zaczęły już go boleć, gdy zerknął wreszcie do moździerza po raz ostatni. Wynik wreszcie był satysfakcjonujący, na co w umiarkowanym pośpiechu zaczął przeszukiwać szuflady i wiklinowe kosze wciśnięte na półkę w wygodnym nieładzie. W jednym z tych pojemników, przypadkiem trącając coś lepkiego, w czego naturę wolał nie wnikać, wyciągnął materiałowy woreczek. Przesypał do niego zawartość moździerza, a że nic tu tak naprawdę swojego miejsca nie miało, wszystko to porzucił na blacie.
Jego wzrok padł następnie na mały zegar cyfrowy postawiony na odstającej części okapu.
Powinien już się zbierać.

Pierwszym omenem zbliżającej się serii wybitnie niefortunnych, a tragicznych nawet wydarzeń, była pogoda. Głośnym świstem wiatru chłód przedzierał się między zżartymi grzybem domami i przez dzikie łąki, a czarne chmury zapowiadały potężną ulewę.
Przyglądał się im z nadzieją, że może przynajmniej zdąży wrócić na swoją plebanię, zanim runie deszcz.
W milczeniu jednak wyraził te obawy i wzrok znów spuścił w dół wykopany w żyznym gruncie, gdzie najbliższi zmarłego właśnie zasypywali trumnę pierwszą łopatką ziemi, jak nakazywał zwyczaj. Tłum żałobnych był spory i niezwykle ponury, nawet jak na ceremonię pogrzebową. Zresztą, trudno się dziwić. Człowiek, który właśnie spoczął pod warstwą zimnej ziemi był znany ze swojej serdeczności, a że wieś nie była spora, wszyscy mieli przyjemną okazję go poznać.
Sam ksiądz jednak nie wydawał się zbytnio przybity wiszącą wokoło ciężką atmosferą. W końcu śmierć to tylko kolejna część życia, a cudza bynajmniej nie była jego sprawą. Tak przynajmniej to sobie wmawiał.

Owemu księdzu na imię było Edward, nikt nie starał się go poznać na tyle dobrze, aby zapamiętać nazwisko na dłużej niż pięć minut.
Był zadziwiająco młody, ale jego zielone oczy już były podkrążone z ogólnego zmęczenia. Rozpoznawalny natomiast głównie był przez jaskrawo wręcz rude włosy, oraz niezwykle bladą cerę. To w sumie jedyne informacje jakie na jego temat posiadali miejscowi. Wszystkie inne kategorie po jakich można poznać człowieka były zapełnione jedynie rzędem znaków zapytania.
Nie żeby robił z siebie jakąś wielką tajemnicę. Zapytany o cokolwiek wzruszyłby pewnie ramionami i udzielił krótkiej, precyzyjnej odpowiedzi, może nawet po części zgodniej z prawdą.
Ale gdzie tu zabawa? Obserwowanie i badanie go jak rzadkiego okazu zwierzęcia w dziczy stanowiło o wiele ciekawszy rodzaj rozrywki dla miejscowych.

Strzelajmy W SzczuryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz