Rozdział 30

229 17 0
                                    

Rozdział 30

Felicity

Biegniemy szpitalnym korytarzem i już z daleka dostrzegam stojącego przy szybie ojca. Nawet nie drgnie, kiedy do niego podchodzimy i wciąż ma wzrok utkwiony w mamę. Jest przy niej lekarz, a pielęgniarka podłącza jakieś kroplówki.
-Co się stało? - szepczę przez łzy, bo nie umiem tego powstrzymać.
-Jeszcze nie wiem, źle się poczuła, nie miała nawet siły, żeby wstać z łóżka – jego głos się łamie i widzę, że ostatkiem sił powstrzymuje wybuch rozpaczy.
Domenico obejmuje mnie ramieniem, ale to nie pomaga, jeszcze bardziej się trzęsę. Kiedy lekarz wychodzi, wręcz dopadamy do niego, a ojciec mało go nie szarpie.
-Za chwilę dostaniemy wyniki tomografii, pobraliśmy krew do badania – zaczyna mówić, a ja skupiam się na każdym jego słowie – ale nie widzę tego dobrze, ostatnie wyniki pani Andreani ma bardzo słabe, nie myśleliście państwo o hospicjum?
Diego dopada do faceta i zaczyna go szarpać, a ja staję między nimi.
-Tato – szepczę łagodnie i kieruję na siebie jego twarz, nie widzę w nim niczego poza tragedią i rozpaczą – już…
-Nie ma mowy o żadnym hospicjum, ona ma rodzinę.
-Proszę mnie dobrze zrozumieć – facet się odzywa, ale widząc wzrok ojca lekko się cofa – ja nie mówię o umieralni, w której pacjenci są zostawieni sami sobie, mówię o dobrym zakładzie, w którym będzie miała zapewnioną fachową opiekę.
-Idź pan stąd, bo za chwilę sam będziesz potrzebował fachowej opieki.
Diego mija lekarza i wchodzi do sali, od razu siada przy łóżku mamy, unosząc delikatnie jej dłoń do ust. Broda mi lata, a łzy same płyną z oczu, no kurwa, czy to musi tak być? Tyle lat są ze sobą zakochani i szczęśliwi, patrzą na siebie zawsze z taką samą miłością i pożądaniem, które aż widać. Jedno bez drugiego nie umie żyć, a jednak coś ich rozdziela. Tylu podłych ludzi chodzi po świecie i im kurwa nic!
Zaciskam powieki, kiedy ojciec kolejny raz całuje twarz mamy i wybucham płaczem, nie dam rady tak patrzeć, muszę coś wymyślić, muszę jej pomóc! Santiago prawie na siłę odrywa mnie od szyby i zamyka w szczelnym uścisku, ale niewiele to daje. Wciąż jest mi źle i nie zapowiada się, żeby miało być lepiej. Odwracam twarz w stronę szyby i patrzę jak ze sobą rozmawiają, nigdy nie umiałam się na nich napatrzeć, w ich oczach zawsze płonie ogień, kiedy na siebie patrzą, nie wymuszają tego, po prostu są idealną parą. Mama mimo cierpienia uśmiecha się do ojca, ale niewiele się odzywa, wciąż trzyma jego dłoń i bawi się jego palcami. Ojciec co chwilę zgarnia z jej twarzy opadające włosy, a kiedy staje za nią i zaczyna ją czesać znów płaczę. Odwracam się plecami do szyby i osuwam na podłogę, chowając twarz i opierając czoło o podkulone kolana.
-Kochanie wróćmy do domu, nie pomożesz jej.
Podnoszę na Santiago wzrok i chyba od razu widać, że nie mam najmniejszego zamiaru, bo odpuszcza tłumaczenie i siada obok mnie.
W milczeniu mija nam kolejna godzina, najdłuższa w moim życiu. Ojciec ani na minutę nie opuścił mamy, a ja nie mam odwagi do niej wejść. W końcu widzę idącego w naszą stronę lekarza i podrywam się na równe nogi. Po jego oczach widzę, że nie ma dla nas dobrych informacji. Staje naprzeciwko nas i kręci lekko głową.
-Przykro mi, niewiele jesteśmy w stanie zrobić. Możemy zapewnić pacjentce środki uśmierzające ból.
-Co? - pytam, nie wierząc w ani jedno jego słowo.
-Nowotwór nie reaguje na leczenie, a pacjentka jest zbyt słaba, żeby podać jej chemię.
-Ile jej zostało? - staram się mówić spokojnie, ale to ponad moje siły.
Facet wzrusza lekko ramionami i milczy, a ja mam ochotę mu przywalić.
-Ile?
-Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. To może trwać miesiąc, a nawet kilka lat, ale może nie dożyć poranka.
Odwracam twarz do szyby i żal rozrywa moją duszę, nie umiem jej tego powiedzieć, niby jak?
Patrzę jak lekarz podchodzi do jej łóżka i po chwili oboje z tatą na siebie spoglądają, to chyba najstraszniejszy widok w moim życiu. Ojciec ściera z jej twarzy łzy, a ona mimo wszystko się do niego uśmiecha i wtula policzek w jego dłoń. Chyba wolałabym, żeby szalała, łatwiej by mi było patrzeć, jak krzyczy i histeryzuje, bo to by znaczyło, że nie zgadza się na ten wyrok. Jej spokój jest zgodą na śmierć, śmierć bolesną i nieprzewidywalną.
-Domenico zrób coś – szepczę, kiedy staje za moimi plecami i mocno się do mnie przytula.
-Kochanie ty zrób, porozmawiaj z nią, bądź z nią tak po prostu.
-Nie umiem na nią patrzeć, serce mi pęka, kiedy ona się uśmiecha. Nie chcę patrzeć jak umiera – odwracam się do niego i opieram czoło o jego mostek.
Jestem zmęczona, ale nie mam zamiaru wracać do domu. Czekam na korytarzu, popijając ohydną kawę z automatu i spoglądam na otwierające się drzwi do sali.
-Muszę porozmawiać z lekarzem i pojechać do domu po kilka rzeczy dla mamy – Diego szepcze niby normalnie, ale jest przybity.
-Jasne – odzywam się sama nie wiem po co.
-Idź do niej, pytała o ciebie.
Moje serce na chwilę się zatrzymuje i sama nie wiem, czy chcę tam wejść. Niestety nie jestem jej w stanie odmówić. Odstawiam kubek na plastikowe krzesełko i powoli uchylam drzwi. Mama uśmiecha się na mój widok, ale nawet nie stara się poruszyć.
-Nie powinnaś tu przychodzić – odzywa się cicho - powinnaś teraz o siebie zadbać.
-Co? - marszczę brwi – a tak! - przypominam sobie o rzekomej ciąży – nic mi nie będzie.
-Nie jesteś w ciąży prawda? - patrzy na mnie tak przenikliwie, że nie ma sensu kłamać – szkoda, myślałam, że odrodzę się w ciele wnuczki.
-Nie mów tak, pożyjesz jeszcze sto lat.
-Oj córcia – wzdycha i lekko się poprawia – nie jestem dzieckiem, umiem czytać wyniki badań, umiem zapytać lekarza o rokowania i wiem, że to długo nie potrwa.
-Lekarz nie mówił…
-Tak, tak – marszczy lekko nos – mogę żyć jeszcze rok, ale…
-Co ale?
-Ale ja wiem, że to nie potrwa długo, czuję to.
-Mamo proszę nie mów tak – zaczynam płakać, a ona patrzy na mnie niewzruszona, jakby była z kamienia – nie możesz nas tak zostawić. Diego nie przeżyje jednego dnia bez ciebie.
-Jest silny, da sobie radę i mam nadzieję, że nie będzie długo nosił żałoby i zwiąże się z kimś.
-Co ty mówisz? On nie widzi poza tobą świata, nigdy nikogo do siebie nie dopuści.
-Minie rok, dwa zacznie dostrzegać świat.
-Mamo przestań! - krzyczę, bo nie chcę tego słuchać – Nie wierzę, że tak myślisz. Nie wierzę, że odpuszczasz, przecież ty nigdy nie odpuszczasz!
-Córka – patrzy na mnie ze łzami w oczach – chcę, żeby mnie już nie bolało, nie chcę brać tych leków, które spowalniają nowotwór, ale zabijają inne narządy. Mam dość i chcę już odpocząć. Wiem, że dla was to trudne, ale ja cierpię każdego dnia bardziej, potrzebuję już pomocy prawie w każdym aspekcie życia, to uwłaczające prosić kogoś, żeby pomógł ci się umyć.
-Mamo, tak strasznie mi przykro – chlipię i ściskam jej dłoń.
-Niepotrzebnie – opiera głowę o poduszkę – dla mnie to będzie ogromna ulga, więc bez żadnych wyrzutów wróćcie do normalnego życia i wspominajcie mnie z uśmiechem.
Zaciskam powieki, spod których wypływają łzy i nie wiem, co jej odpowiedzieć, nie umiem pogodzić się z jej decyzją i nie umiem powiedzieć, że ma rację, choć wiem, że ma. Nie wyobrażam sobie życia bez jej gderania, bez jęczenia, że znów ładuję się w kłopoty.
-Kochanie- potrząsa moją dłonią i starając się opanować łzy spoglądam w jej smutne oczy – zwolnij tempo, nie gnaj do przodu tak szybko, bo stracisz siły i potkniesz się przed samą metą.
-Mamo – wzdycham i przewracam oczami, bo przed chwilą pragnęłam tego marudzenia.
-Pamiętaj, że nie zawsze liczą się pieniądze. Zobacz ile mamy ich z Diego, a teraz co? Nie pomógł nam stan konta. Nie mówię, żebyś przestała pracować, ale pamiętaj, że nie zawsze musisz być najlepsza, bądź szczęśliwa.
-Będę ale nie zostawiaj mnie samej.
-Nie jesteś sama, masz męża, będziesz kiedyś matką.
-Proszę – szlocham coraz ciszej i tracę nadzieję.
-Zawsze będę blisko – szepcze tak przerażająco smutno i szczerze, jakby naprawdę chciała umrzeć.
Patrzę jak poprawia policzek na poduszce i zasypia, wciąż trzymając moją dłoń. Nie umiem odejść od łóżka i, chociaż wcale nie chciałam tu z nią siedzieć, tak teraz nie chcę wychodzić. Patrzę na nią i modlę się o cud. Nie mija nawet godzina, kiedy drzwi do sali się uchylają i staje w nich Diego, ku mojemu zaskoczeniu bez rzeczy, po które pojechał. Cicho podchodzi bliżej łóżka i kuca tuż przy twarzy mamy.
-Rozmawiałem z lekarzem – odzywa się cicho i nie odrywa wzroku od mamy – do rana zostanie, będzie dostawała leki.
-A później?
-Zabiorę ją do domu – mówi poważnie – jutro zatrudnię najlepszą pielęgniarkę, która będzie podawać jej leki. Resztą zajmę się sam. Nie zostawię jej tutaj, to nie jest miejsce dla niej.
-Będzie ci ciężko samemu. Może trzeba znaleźć opiekunkę do takich bardziej fachowych spraw.
-Nie ma potrzeby – odzywa się, a jego oczy nagle się rozpalają.
Dopiero po sekundzie odwracam głowę do mamy, która właśnie się budzi i patrzy na niego tak stęskniona, jakby rok go nie widziała. Zostawiam ich samych, bo coś mi się wydaje, że nie jestem im do niczego potrzebna. Wychodzę z sali i staję przy szybie, z uśmiechem patrząc na ojca kładącego się obok mamy i przytulającego ją do siebie. Bez słowa kiwam głową do Domenico i wychodzimy ze szpitala.
Kolejne dni są dla mnie ciągłą gonitwą między pracą, zleceniami a mamą, która z dnia na dzień zdaje się być coraz słabsza. Na szczęście, jakby ktoś nade mną czuwał, interesy idą spokojnie i, choć jestem już zmęczona, to daję radę jakoś ogarniać. Rozdzieliliśmy w końcu z Santiago interesy i nie wchodzimy sobie w drogę, co okazało się wygodniejsze, niż przypuszczałam. Domenico zatrudnił Ewelinę jako asystentkę, ale nie dał jej żadnych plenipotencji, więc jestem spokojna o interesy, chociaż o jeden interes jestem trochę zazdrosna, ale to jest nie do obejścia. Jeśli będzie chciał mnie zdradzić, to to zrobi z nią czy z inną, ale póki co nie dopuszczam do siebie tej myśli.
Zmęczona opieram skroń o chłodną szybę i patrzę na miasto nocą, nawet nie wiem która jest godzina i na jakiej ulicy jestem. Na szczęście ufam swojemu kierowcy i wierzę, że bezpiecznie dotrę do domu. Wyjmuję z torebki telefon i patrzę na wiadomość od blondyny, w której pisze, że chce się spotkać, no już kurwa lecę. Nawet odpisywać mi się nie chce i tego nie robię, niech wie, że odczytałam, w dupie to mam, może w końcu coś do niej dotrze. Kiedy podjeżdżamy pod dom, zaskakuje mnie zapalone światło w gabinecie, bo nie wierzę, że Domenico pracuje o tej porze. Zmęczona ledwo idę do domu i zdejmuję buty już w korytarzu. Ze zmrużonymi oczami otwieram drzwi gabinetu i całkowicie obojętnie patrzę na siedzących przy stoliku pracusiów.
-Dobry wieczór – mówię dość cicho.
Santiago podnosi na mnie spokojny wzrok, za to panna Franke, jakby się mnie przestraszyła, bo aż wstaje.
-Przepraszam, że o takiej porze, ale na jutro potrzebuję kilka podpisów.
-Ta -wzdycham i kręcę lekko głową.
-Gdyby to nie było pilne, to nie zawracałabym głowy.
-Dobrze, że nie jesteś moją asystentką – wzruszam ramionami i wychodzę, kierując się prosto do sypialni.
Po drodze zdejmuję z siebie ubrania i wchodzę pod ciepłe strumienie wody. Wcieram w ciało pachnący miodem żel pod prysznic i głęboko wdycham słodką woń. Kiedy wychodzę z łazienki Domenico leży na łóżku ubrany jedynie w dresowe spodnie. Nie powiem, bo widok jego torsu jest mocno apetyczny, ale dziś mnie jakoś nie kręci.
-Nawet mnie nie uprzedziła, po prostu przyjechała – mówi ot tak sobie, jakbym go o cokolwiek pytała.
-Bo pozwalasz jej na to.
-Uczy się dopiero, czasem o czymś zapomina i tyle.
-Jasne że tak.
-Nie masz pretensji? - pyta, jakby z niedowierzaniem.
-A powinnam mieć?
-Nie.
-No to nie mam, idę spać.
-Kochanie co się dzieje? - przytula się do moich pleców i całuje w tył głowy.
-Nic. Z mamą źle, już prawie nie je – mówię dość spokojnie, choć bardzo mi źle – odwołałam jutrzejsze spotkania i pojadę do niej. Dawno nie byłam.
-Byłaś przedwczoraj.
-No mówię, że dawno – odzywam się już trochę zła – daj mi spać.
Nie odpowiada, wstaje z łóżka i po chwili przytula się do moich pleców i mocno mnie do siebie przyciska. Tak mi jest najlepiej. Śpię niespokojnie, co chwilę podnoszę głowę i sprawdzam godzinę, jakbym się bała, że zaśpię. W końcu o szóstej rano wyswobadzam się spod ramienia Santiago i schodzę do kuchni zrobić sobie kawy. Nerwowo zaglądam w telefon, ale nikt się do mnie nie odzywa.
-Nie możesz spać?
Podskakuję na głos Domenico i oglądam się na schody.
-No nie mogłam – wzdycham – boję się, jakby coś się miało wydarzyć.
-Zamęczysz się.
-Myślisz, że już nie śpią?
-Jest po siódmej, myślę, że powinni spać, zwłaszcza Monika potrzebuje odpoczynku, a nie gości.
-To o której mogę? O dziewiątej?
-Najwcześniej, proponowałbym południe.
-Tyle nie dam rady - marszczę brwi, bo coś nie daje mi spokoju.
Kręcę się po domu kolejne dwie godziny i nie mogę znaleźć sobie miejsca. W końcu przed dziewiąta wyjeżdżam z domu, ale zanim dotrę do rodziców, dzwoni Santiago, że też już jedzie i faktycznie spotykamy się prawie pod bramą. Kiedy wchodzę do domu moje serce przyspiesza i wzrokiem szukam Diego.
-Proszę bardzo – odzywa się głos ze schodów i od razu tam spoglądam – nie dacie pospać.
-Przecież widzę, że nie śpisz od dwóch tygodni. Dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc?
-Szczerze? - ojciec ciężko opada na fotel i pociera dłońmi twarz.
-No.
-Ona umiera, każdego dnia jest gorzej, a ja nic nie mogę zrobić. Dostaje już najwyższą dawkę leków, a mimo to cierpi. Nie potrafię jej pomóc, patrzę na nią i nic nie robię!
Mój podbródek drży i chyba pierwszy raz bardziej żal mi jego, ona pogodziła się z losem, ale patrzenie na śmierć ukochanej osoby nie jest do przeżycia.
-Nie odejdę od jej łóżka, i choćby to trwało jeszcze miesiąc, to jestem gotów przez ten miesiąc nie spać, bo ona mimo że tego nie pokazuje, to bardzo się boi. Boi się być sama.
-Pójdę do niej – odzywam się cicho – ty zjedz coś, wyjdź na chwilę, pooddychaj. Serio zdrzemnij się chociaż godzinę.
-Nie potrzebuję.
-Potrzebujesz – klepię go pokrzepiająco w ramię i nie mówiąc niczego więcej idę do ich sypialni.
Widok matki łamie mi serce, leży z podpiętą kroplówką, jest blada i chuda. Cicho podchodzę do jej łóżka i siadam w fotelu. Nie chcę jej budzić, jednak po kilkunastu minutach sama otwiera oczy i uśmiecha się na mój widok.
-Nie w pracy? - jej głos jest lekko ochrypnięty, ale nie zbolały, a to coś nowego.
-Mam wolniejszy dzień.
-Jasne, bo uwierzę. Rozmawiałaś z Diego?
-O czym?
-Aleksander dziś przylatuje.
-O! - podnoszę głos, ale szybko odpuszczam – księciunio się obudził?
-Chcę się z nim pożegnać.
-Mamo – wzdycham ciężko i opieram głowę o fotel – jakie żegnać?
-Ja wiem jakie.
Znów zamyka oczy i szybko zasypia, a ja nie jestem w stanie sobie wyobrazić spotkania z zasranym braciszkiem, któremu najchętniej urwałabym łeb za to jak ich traktuje. Po godzinie siedzenia przy mamie zastępuje mnie Diego i schodzę do salonu. Domenico się nawet do mnie nie odzywa i w zasadzie dobrze, bo nie wiem czy jest coś, co chciałabym od niego usłyszeć.
Po południu zjawia się jaśnie braciszek. Na jego widok zrywam się z kanapy i podbiegam do niego, waląc go w twarz sama nie wiem dlaczego. Z wyrzutem patrzę mu w oczy, bo co prawda choroba mamy to nie jego wina, ale nerwy, które miała przez niego na pewno jej nie pomagały. Chłopak trochę zaskoczony na mnie patrzy, a po chwili jednym ruchem obejmuje mnie ramieniem i mocno do siebie przyciska. Zaczynam płakać i na początku się wyrywam, ale młody nie należy do słabych i nie pozwala mi się nawet odsunąć. Całuje mnie kilkukrotnie w głowę i pociera plecy, na co jeszcze bardziej się rozczulam i prawie krzyczę, tłumiąc żal jego klatką piersiową.
-Nie wiem co ci powiedzieć siostra.
-Jesteś ostatnią szują! Nie powinnam w ogóle z tobą gadać!
-Wiem – wzdycha i łapie moją twarz w dłonie – moje słowa teraz niczego nie zmienią.
Kołysze mną i po chwili odsuwa mnie na tyle, żeby spojrzeć mi w oczy. Dawno nie widziałam w nim takiego żalu, jakby naprawdę było mu przykro.
-Nie uwierzysz mi, ale serio przemyślałem wszystko.
-No to masz rację, nie uwierzę – wyrywam się z jego rąk i siadam na kanapie.
Chłopaki witają się dość chłodno, a po chwili Aleksander decyduje się iść do mamy. Patrzę na wciąż zerkającego na schody ojca i trochę się niepokoję, bo wygląda, jakby coś ukrywał.
-No powiedz wreszcie – odzywam się.
-Ona się dobrze czuje – wzdycha, ale wcale się nie cieszy – śmieje się, wspomina imprezy z Zuzą.
-To źle?
-No nie wiem właśnie. Zażyczyła sobie na obiad cannelloni.
-Zawsze je bardzo lubiła – odpowiadam spokojnie, ale chyba zaczynam rozumieć do czego zmierza.
-Od tygodnia nie jest w stanie zjeść niczego, poza lekką zupą i nagle dziś chce ciężki obiad?
-Tato, wybacz, ale nie chcę myśleć o tym, co pomyślałam, że ty pomyślałeś.
-Bardzo się boję – mówi poważnie i zasłania twarz dłońmi.
I co ja mam mu odpowiedzieć, że też uważam, że ta nagła poprawa wcale nie wróży niczego dobrego? Nie powiem mu tego, bo sama nie chcę o tym myśleć. Niestety głośne kroki Aleksa na schodach świadczą o tym, że nadszedł najtrudniejszy dla nas czas.

Wciąż dla siebie [Zakończona]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz