ROZDZIAŁ 5

203 19 114
                                    

•— 𓅪 —•
| AYLA QUINN |

Na peronie witają nas reporterzy.

Arcady nie pozwala im sięgnąć naszej dwójki. Odpędza natrętów bystrymi dowcipami, gdy padają w moim kierunku pytania o zachowanie Dakoty i Senekę. Nikt nie pyta, dlaczego postanowiłam się zgłosić, a co dopiero, czy czuję się przygotowana do zawodów. Leo nie wydaje się szczególnie ucieszony faktem, że to na mnie skupia się zainteresowanie. Szczerzy się coraz przeraźliwiej. Macha energicznie do zebranego tłumu. Wydaje mi się, że sprawia mu to wewnętrzne cierpienie.

Zaangażowanie tego chłopca niczego nie zmienia. Natłok niekomfortowych pytań spływa z prawej i lewej, a we mnie budzi się złość. Gdy pada złośliwa zaczepka, zaciskam dłonie w pięści.

— Czy to prawda, że masz największe szanse na wygraną?

Oczywiście, że tak — myślę. Po to trenowałam niemal całe życie, żebyście tak uważali. Nie odzywam się jednak ani słowem. Arcady także nie daje ciekawskim satysfakcji. Kładzie wymownie dłoń na moich plecach, popędzając mnie, żebym wskoczyła wreszcie do pociągu. Leo czeka w wejściu, wciąż łapiąc nieudolnie uwagę reporterów.

Chłopak, otwarcie urażony, znika w wagonie. Pytania nie ustają. Pokonuję prędko trzy schody, licząc, że brak odpowiedzi nie odejmie mi z wizerunku. Gdy wchodzę do wagonu, zamęt z zewnątrz zaczyna cichnąć. Blask fleszy zdąża jeszcze uchwycić moją sylwetkę. Metalowa maszyna staje się moją osłoną.

Baj, baj, bajko! — kończy radośnie Arcady. Przez ramię widzę, jak posyła całusa w kierunku tłumu. Wciska przycisk przy drzwiach. Zamykają się z sykiem. Do środka nie wpada już żaden dźwięk, który mógłby mnie nadmiernie zestresować. Arcady otrzepuje dłoń o dłoń, jakby pozbywał się z nich skażanego pyłu.

— Co się stało z Dakotą? — przedrzeźnia mrukliwie reportera. — Żałosne pospólstwo.

— Są z Kapitolu — zauważam ostrożnie.

— Toć mówię — zipie Arcady. Poprawia swoje okulary w kształcie gwiazdek. Opiera ręce po bokach i spoglądając w pustą przestrzeń, powtarza chmurnie:

— Pospólstwo.

Dystansu do samego siebie można Arcady'emu pozazdrościć. Poniekąd udziela się to również mnie, gdy przypominam sobie, że przecież ze wspomnianego pospólstwa w połowie się wywodzę, podobnie jak i wgapiony w okno Leo. Wymieniamy z Merisem wymowne spojrzenia, a potem, jakby zaglądając sobie wzajemnie do głów, wybuchamy śmiechami.

Nasz przypływ rozbawienia nie rusza drugiego z trybutów. Wypatrzył w tłumie swoją mamę, więc nie dziwię się, że naszą dwójkę ma gdzieś. Ja o swojej staram się nie myśleć. Tak będzie prościej znieść mi podróż. Nawet nie szukałam Dakoty w tłumie, ale jestem pewna, że się nie zjawiła. Inaczej to ona stałaby się ofiarą pytań. Może zrobiła to celowo. Pewnie nie chciała znaleźć się w jeszcze większym centrum zainteresowania, gdzie już powinnam zyskiwać uwagę swoich potencjalnych sponsorów.

Pociąg rusza. W wagonie zapada półmrok, gdy wjeżdżamy w tunel. Leo wzdycha głośno, a potem dołącza do mnie i Arcady'ego. Leo przystaje po mojej lewej. Krzyżuje przed sobą ramiona. Jego jasna grzywka trochę się już zmierzwiła.

— No dobrze, kochani — odzywa się Arc, gdy opanowuje swój śmiech. Sama także próbuję się uspokoić, ale przychodzi mi to ciężej. Zrzucam siebie nerwy dnia. — Chciałbym zacząć od tego, że jestem niezwykle dumny, mogąc sprawować zaszczyt bycia waszym opiekunem! — ekscytuje się. — W wagonie trzecim i czwartym znajdują się pokoje. Trybuci śpią w trzecim. Drugi, czyli ten, to część dzienna. W jedynce znajdziecie bufet, gdzie oczekuję was widzieć, o każdej porze dnia! Musicie być najedzeni i wypoczęci! Teraz reszta...

THE SONG OF LUNATICS | THG [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz