ROZDZIAŁ 42

64 12 0
                                    

•— 𓅪 —•
| AYLA QUINN |

Nie przeszkadza mi szalejący śnieg; czuję się jak w domu. Zima w Dystrykcie Drugim potrafi urzekać. Najbardziej lubię pierwszy śnieg i każdy następny, świeży, który przysłania przyszarzałe ulice. Mama nigdy nie rozumiała, czemu uwielbiam siedzieć na zewnątrz, łapiąc płatki na język, choć zawsze zarzekałam się, że tej pory roku nienawidzę. Teraz myślę, że Summer miała rację — chyba podobało mi się, że... to było coś nowego, różniącego się od codzienności. Nawet zajęcia w Akademii nabierały zabawy. Śnieżne kulki latały między moimi kolegami i koleżankami, a ich radosne śmiechy nie miały końca. Byliśmy tacy lekcy, pozbawieni trosk.

Byliśmy dziećmi. Nie małymi gladiatorami, hodowanymi na letnie żniwa. Mieliśmy swój czas, ten, w który nikt nie miał prawa nam zaingerować.

W tym wszystkim brakuje jedynie ciepła kominka, zapachu imbirowej herbaty i puchatego koca. Brakuje mojej mamy, która zwykle wtedy spędzała w domu prawie całe wieczory, razem ze mną. I taty, bo i wtedy, najczęściej miał najwięcej wolnego od pracy. Może po prostu brakuje mi Dwójki? Bo choć śnieg nie różni się niczym, a lawendowe pole, kiedy przymrużę powieki, także udaje łąkę skrytą wśród gór, w głębi serca wiem, że to nie jest to samo. To nie jest moje miejsce.

Drażnią mnie te myśli, ale nie narzekam. Zawsze mogło być gorzej. Zawsze mogłabym już nie żyć. Zawsze mogłam pożegnać się na zawsze z rodzicami. Tymczasem dzielą nas ledwie nieokreślone bliżej minuty, kiedy spotkamy się ponownie — a w każdym razie, tak pocieszam siebie od dobrej godziny, żeby przestać płakać.

Leo trochę mi w tym pomaga. Siedzi ze mną, ani drgnie, nawet kiedy wspominam, że włosy ma całe mokre od śniegu. Strzepuje go co jakiś czas dłonią, a kiedy już mu się to nudzi, naciąga na głowę kaptur. Nie wiem, czy wpatruje się w horyzont przed nami, bo głupio mu teraz odejść, czy sam także zakopał się wystarczająco głęboko w swoje własne rozmyślania, że stracił poczucie czasu.

Co jest śmieszne, bo zegar tyka dosłownie nad nami.

Potrząsam lekko jego ramieniem, wyrywając chłopaka z tej lwiej zadumy. Dotyka policzkiem boku mojej głowy, kiedy przechyla ją nieznacznie, aby lepiej mnie słyszeć. Nie odrywam wzroku od nieba. Płatki śniegu wirują w błękitnym świetle, sprawiając, że naprawdę pozwalam sobie zapominać, gdzie w ogóle jestem.

— Leo? — odzywam się. Jestem zmęczona i to słychać. Od płakania głos trochę mi ochrypł, więc brzmię jak ktoś, komu można by współczuć. — Nie oszukujesz mnie, prawda?

— Nie było lepszej okazji, żeby zadać to pytanie, no nie? — mamrocze. Przewraca oczami. Kręci w ręce nożem, a tuż potem, kiedy przybiera poważną twarz, wymierza jego ostrze w moją stronę, ukracając ten temat słowami:

— Dawaj, żmijo. Potknij się.

— Zrozumiałam.

Próbuję się nie śmiać, i tego nie robię. To po prostu moje nerwy wykrzywiają moje usta w bardzo dziwnym grymasie, kiedy kładę dłoń na ręce Leo i opuszczam ją wraz z bronią. Chłopak nie stawia większego oporu, a żeby było zabawniej, ostatecznie obraca nóż i wbija go w przestrzeń między nami. Czy to sugestia, że to już od nas dwojga zależy, kto chwyci za niego pierwszy?

...i czemu nagle przeszywa mnie wrażenie, że tą osobą byłabym ja?

Mam nadzieję, że Leo nie wyczytuje tego zwątpienia z mojego spojrzenia, bo nie byłoby przyjemnie. Na stan aktualny plan mamy jasny. Czekamy, aż zegar zakończy odliczanie. I liczymy, że Lamar zmądrzeje. W każdym razie — ja na to liczę, bo za Leo się nie wypowiadam. Jest mu to raczej obojętne. A na pewno takie sprawia wrażenie.

THE SONG OF LUNATICS | THG [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz