•— 𓅪 —•
| AYLA QUINN |— Leo!
Moje wrzaski nie podobają się zmiechom. Stwory wydają z siebie upiorne piski, kiedy krzyczę prosto w ich uszy. Okazują się nadwrażliwe na dźwięki. Zamiast jednak uciekać przed hałasem, one kłapią zębiskami, jakby zamierzały odgryźć mi język.
Łzy przerażenia wypływają na moje policzki. Gdy udaje mi się zepchnąć pierwszego zmiecha, drugi już dopada do mojej ręki. Z drzew ześlizgują się następne mutanty. Liczę, że mój sojusznik dotrzyma umowy. Nie jest głupi. Leo dobrze zdaje sobie sprawę, że porzucenie mnie na pastwę losu nie przyniesie mu poparcia widzów.
— Ayla? Gdzie jesteś?
Gdy dociera do mnie brzmienie mojego imienia, niosące się spośród drzew, ledwie tłumię przypływ ulgi. Głos grzęźnie mi jednak w zaciśniętym gardle, więc chłopak nie dostaje swojej odpowiedzi. Próbuje odnaleźć mnie we mgle, ale błądzi w niej niczym dziecko...
...którym przecież wciąż jest. Ta myśl wcale mi nie pomaga, bo uświadamiam sobie brutalnie, że powierzyłam zaufanie całej bandzie przerażonych nastolatków. A sama do tej ekipy należę.
Skoro zmiechy reagują na zapach Lamara, może nie zdążą wychwycić i mojego, jeśli dźgnę któregoś w akcie samoobrony. Przekręcam się więc na plecy, a potem sięgam prędko po leżący pod moją ręką miecz. Układam broń na płasko, więc kiedy zmiech otwiera paszczę, aby wgryźć mi się w szyję, rozcina sobie wzdłuż całą mordę.
Kolana mam jak z waty, gdy po zrzuceniu z siebie stwora, podrywam się na nogi. Ręce bardzo mnie bolą. Jad stworów przesiąka przez moje ubranie, parząc moją skórę. Rozglądam się uważnie. Ledwo łapię wdech, kiedy staram się odnaleźć swojego kolegę.
— Ayla! — powtarza się. Nie brzmi na szczególnie ucieszonego. To chyba dobra oznaka. Może ja uznałam Ariel za nieprzydatną, ale w mniemaniu Leo sama wciąż mogę się do czegoś przydać. Uchylam się, zauważywszy, jak zmiech za mną odbija się od gruntu. Zwierzę ląduje po mojej prawej z plaśnięciem na glebie. Zamroczyło się, dlatego udaje mi się je wyprzedzić. Nie spuszczając wzroku z cienia Leo, wołam do niego głośno:
— Każ Lamarowi wracać nad rzekę!
Gdy mnie słyszy, chłopak kręci głową. Kroki Leo przyśpieszają, kiedy także odnajduje mnie we mgle. Chociaż drugi z chłopców najpewniej wykłócałby się z poleceniem, tak widząc czerwoną poświatę rozpływającą się w mlecznym powietrzu, z dwóch cieni należących do moich sojuszników pozostają tylko dwa.
Biegnę prosto do Leo. Potykam się o nierówny grunt, ale udaje mi się pokonać drogę. Myślę jak głupia, co mogę zrobić, żeby zmiechy przestały mnie gonić, jednak na tę chwilę wpadam tylko na jedno proste rozwiązanie.
— Łap mnie! — uprzedzam kolegę.
— Co?
Nie zdąża usłyszeć swojej odpowiedzi. Znalazłszy się przy Leo, dopadam do niego. Głupieje, kiedy wskakuję na niego, obejmując go mocno nogami w pasie, a ramionami, na wszelki wypadek, otaczając jego szyję. Opieram twarz o swoje ręce, kiedy Leo łapie równowagę, nim przewracam go na ziemię. Na szczęście trafia plecami w drzewo, więc sama także obrywam za tę prędką akcję. Uderzam się mocno w kolano i ręce, ale palenie na skórze zdaje się znacznie gorszym doznaniem.
— Co ty wyrabiasz?! — denerwuje się Leo.
— Nie puszczaj mnie, mordeczko — szepcę. Klepię go uspokajająco po karku. — Nie zrobią ci krzywdy. Dopóki ty nie skrzywdzisz ich.
CZYTASZ
THE SONG OF LUNATICS | THG [1]
Science Fiction❝STRZEŻ SIĘ MILCZĄCYCH.❞ Po spektakularnym zwycięstwie Siedemdziesiątych Pierwszych Igrzysk Głodowych Dustin Asa, w otoczce niepewności, traumy i niewyobrażalnych wymagań, wraca do Kapitolu, aby mentorować swoim następcom. W wyniku nieoczekiwa...