ROZDZIAŁ 34

99 14 27
                                    

•— 𓅪 —•
| AYLA QUINN |

— Ayla, skarbie.

...skarbie? Kto ma czelność nazywać mnie skarbem w takim miejscu? Gdy unoszę powieki, aby rozgryźć, któż jest autorem tego zwrotu, aż ścina mnie z nóg, co jest zabawne, bo wciąż leżę na ziemi. We mgle widzę ciemną sylwetkę. Na myśl przywodzi mi śmierć w ludzkiej postaci. Moje imię znów rozbija się o drzewa i skały niczym fala o złocisty brzeg. Tym razem jednak brzmi inaczej. Przepełnia je troska, miłość i trochę zmartwienia. Znam ten ton. I bardzo za nim tęsknię.

— Mama?

Nie używam imienia, bo to piękne słowo zawiera w sobie wystarczająco uczuć, które zamierzam jej oddawać. To chyba mój sposób na mówienie, jak bardzo ją kocham. Próbuję się podźwignąć, ale ramiona odmawiają mi posłuszeństwa. Upadam więc twarzą w błoto. Wycieram policzek wierzchem rękawa, ale to nie ma większego znaczenia.

Sylwetka Dakoty staje się wyraźniejsza. Gdy opuszcza mgłę, ma na sobie sukienkę z Dożynek. Kolor nie jest czysty. Materiał nasiąka czerwienią krwią, spływa po jej dłoniach, ale ona sama nie wydaje się tracić sił. Bo to nie jest krew Dakoty.

Wyciągam rękę, aby sięgnąć ją, kiedy przykuca naprzeciwko. Przygląda mi się czule. A może ze współczuciem. Wiem tyle, że nie daję rady jej złapać. Nie udaje mi się również chwycić taty, który dołączywszy do Dakoty, także patrzy na mnie z bliska, ale wciąż na tyle daleka, że nasz kontakt jest niemożliwy. Powtarzam słowa: mamo, tato naprzemiennie, ale oni mi nie odpowiadają. Nie udaje mi się więc dowiedzieć, skąd się tutaj wzięli.

W przeciwieństwie do mamy, Seneca wydaje się rozczarowany tym, co widzi. A wychodzę na mimozę. Nie ma powodów, żeby być dumnym, kiedy leżę bezczynie jak ofiara losu. Nie przyznaje tego głośno, ale oceniające spojrzenie przeszywa mnie na wskroś, aż boli. I chyba dlatego, że popatrzył na mnie z rozczarowaniem pierwszy raz w całym moim życiu.

Podnoszą się równocześnie, a ja nadal tkwię przybita do ziemi, jakby przygniótł mnie bagatelny ciężar. Nie daję rady nawet się do nich doczołgać, więc znikając we mgle, słyszą jedynie moje żałosne krzyki. To już chyba błaganie o pomoc. Nie mogę się ruszyć. Głos grzęźnie mi w gardle. Dławię się własnym wrzaskiem, żalem i tłumionym płaczem. Gdy próbuję się ruszyć, znów czuję, jak coś konkretnie mi to uniemożliwia. Dopiero gdy w uszach roznosi mi się drugi głos, dociera do mnie, co się dzieje.

Boże. Ten jad to nie przelewki.

— Hej, już dobrze. Wszystko dobrze. Nic ci nie jest — gdyby te zawody miały za zadanie wybrać najlepszego sojusznika, Lamar naprawdę byłby bezkonkurencyjny. Otworzywszy gwałtownie oczy, staram się złapać wdech. Dopiero teraz dociera do mnie, że — tak, wciąż jestem na Arenie. I nie zostałam na niej sama. Jeszcze. Na policzku czuję przyjemne ciepło, a wokół ciała znacznie lepszy, ale stanowczy uścisk. Na ramieniu coś mi ciąży, a kiedy przechylam w przerażeniu szyję, uzmysławiam sobie, że aktualnie wisi na mnie żaden powód do strachu. Teraz, na pewno.

Otaczając mnie rękami od tyłu, Lamar opiera swoją brodę o moje ramię, nie pozwalając mi podnieść się z ziemi. Musiałam więc odstawić nieświadomie niezły popis, skoro złapał się tak desperackiego kroku. Gdy zaciskam palce, czuję pod opuszkami skórę Lamara, naznaczoną drobnymi zadrapaniami. To pierwsza rzecz, która pozwala mi wziąć spokojniejszy wdech.

W tej sekundzie jestem bezpieczna. Tak mi się wydaje. I w to chcę wierzyć, kiedy odchylam lekko głowę do tyłu, biorąc drugi wdech. Dopiero teraz widzę, że znalazłam się kawałek dalej od miejsca, w którym ulokowaliśmy się, żeby nie ciągać za sobą Leo. Najwyraźniej musiałam dostać takiej paranoi, że moje nogi zaczęły żyć własnym życiem.

THE SONG OF LUNATICS | THG [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz