ROZDZIAŁ 7

134 17 96
                                    

•— 🂱 —•
| DUSTIN ASA |

Następnego dnia rano, gdy podczas postoju podają śniadanie, w bufecie siedzimy tylko we trzech — Arcady, który jest rześki jak skowronek, Leo i jego agresywne nabijanie jajecznicy na widelec, no i, mój kac. On daje o sobie najlepiej znać. Próbuję zapić go gorzką herbatą, bo zapach kawy prędzej wda sizzle w drgania, niż je ze mnie wyparuje.

— Gdzie reszta? — pytam. To raczej oczywiste, że głównie mam na myśli Aylę. Tematu Enobari nawet nie poruszam. Mentorka zapowiedziała rozpoczęcie współpracy dopiero w Kapitolu, co oznacza mniej więcej tyle, że każdy, kto zastuka do drzwi jej pokoju, musi liczyć się z rozszarpaniem gardła.

Gdybym miał gwarant, że prawo mnie nie zabije, też zacząłbym się szanować.

— Enobaria mi nie otworzyła. U Ayli również byłem — odpowiada Arcady. Jeszcze nie wybrał sobie okularów na wieczór, więc widać doskonale całe szalejące w jego oczach przejęcie. — Powiedziałem; halko, halko, kruszynko — streszcza dramatycznym tonem — a ona na to; baj, baj, bajko. I zwinęła się pod kołderkę. Boże! — piszczy nagle Arc. Uderza gwałtownie dłońmi o stół. Wodzi zlęknionym wzrokiem po twarzy mojej i Leo, który łypie bykiem w kierunku opiekuna. — A co, jeżeli dopadły ją kobiece sprawy? Co za pech! Tak przed Igrzyskami!

— Lepiej teraz niż na Arenie. Chociaż może wyszłoby jej to na plus. Byłaby groźniejsza — parskam. — W tydzień się z nimi wyrobi, co?

Leo śmieje się pod nosem.

— Huknąć was? — wygraża opiekun. — Mądrzy jesteście, bo z was krew się leje tylko z waszej własnej, samczej głupoty, jak się okładacie maczugami...

— Bywa i tak — uznaję. — Jednak wiemy, że w Akademii pochwala się inicjatywę własną podczas treningów ze Zwycięzcami...

— ...nie znam tej historii, chcę ją poznać — podłapuje Leo. Unikam wnikania w te bajkę. Lekceważę otwarcie chłopaka, gdy rzucam do Arca:

— Nie kłam, że sam nigdy nie chciałeś wypuścić z siebie genu neandertalczyka.

Siorbię tryumfalnie herbatę, gdy Arcady wcelowuje we mnie ostrzegawczo nóż do masła. Nie odsuwając kubka od ust, mamroczę niewyraźnie, że strzelam, że nasza trybutka po prostu nie spała w nocy, bo jest ambitna i obmyślała plany na swój występ, więc teraz nadrabia sen. Uderzam tym niechcący w ego Leo, którego chichot urywa się gwałtownie. Opiera ponownie twarz o swoją dłoń, wracając do grzebania w jajecznicy. Pewnie wyobraża sobie, że to flaki. Skoro już dzielimy wspólne geny, to nie ma bata, żeby raz na jakiś czas nie zaświeciły mu się pod blond grzywą jakieś socjopatyczne wizje.

Odstawiam filiżankę na stół. Sięgam po pusty talerz, na który rzucam dla niepoznaki trochę jedzenia — wnioskując po ilości sizzle, jakie Ayla w siebie wlała, raczej nic z niego nie zniknie — zabieram kubek z gorącą herbatą i odchodzę od stołu.

— Sprawdzę, co z Aylą — oświadczam Arcady'emu. Ładuję naczynia na srebrną tacę. — Zgaduję, że nie chciała cię martwić, czy coś. Jesteście dla siebie jak rodzina. We mnie może walić problemami jak młotem w beton — dorzucam żartobliwie. Arcady uznaje, że to dobry pomysł. Chyba wzrusza go, kiedy słyszy słowo rodzina. — Przekazać jej coś?

— Tyle, że się martwię! — denerwuje się Arcady. Nie widać. Gdy odgryza agresywnie kawałek bułki, zaczyna przeglądać magazyn modowy. — Nie może być teraz chora.

— Jestem pewny, że jej przejdzie.

Ledwie tłumię rozbawienie. Mijając bufet, zgarniam jabłko. Otwieram łokciem drzwi, gdy uderzam nim o panel. Prawie wzdycham z ulgą, kiedy stoję już jedną nogą na progu. Siedzenie z Leo to czysta udręka, choć nawet nie otwierał wybitnie często gęby.

THE SONG OF LUNATICS | THG [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz