ROZDZIAŁ 35

100 16 42
                                    

•— 𓅪 —•
| AYLA QUINN |

Noc dnia siódmego przebiega zaskakująco... spokojnie. Cisza wokół narzuca niezwykle wiarygodną iluzję, jakby oprócz trybutów, spała również Arena. Zastanawiam się, czy to tylko wrażenie spowodowane uczuciem sielskości, która rozpłynęła się w mojej głowie, gdy wzięłam na pokonanie halucynacji leki od Dustina, a może rzeczywiście — komuś zależy, żebyśmy dostali trochę przerwy od akcji.

Nie narzekam. Bardzo tego potrzebuję. Dopiero teraz, kiedy siedzę i pilnuję chłopców, dociera do mnie, ile wydarzyło się przez tych kilka dni. Minęły za szybko. Trochę mnie przeraża, z jaką prędkością czas wymyka mi się z dłoni, choć najchętniej dałabym im jakieś przyjemniejsze zajęcie. Gdy zerkam w kierunku śpiącego Lamara, rozbrzmiewa mi w uszach miła myśl, że przesuwanie delikatnie palcami po jego twarzy, wpasowałoby się w tę kategorię.

Robi mi się głupio. Okropnie głupio. Odwracam od niego twarz, wbijając wzrok w tlące się ognisko. Moje policzki stają się ciepłe, kiedy uzmysławiam sobie poważnie, co najlepszego wyczyniłam. Naprawdę tego chciałam? Nie umiem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Nie chcę, poprawiam się w głowie, znać faktycznej odpowiedzi. Może będzie lepiej, jeśli spróbuję to zaakceptować. Bo zapomnieć tego naszego małego pocałunku, z jakiegoś powodu, również nie mam ochoty.

Mimo wszystko, było miło.

Za miło.

— Boże. Moja bania.

Jęk Leo ściąga mnie na ziemię. Wracam do ważniejszych spraw. Chłopak przyciska dłoń do czoła, kiedy przebudziwszy się, próbuje ustalić, co się zadziało. Nie powiem, żeby nie odezwał się we mnie cień ulgi. Podnoszę się ze swojego miejsca i podchodzę do Leo. Oczy ma przymrużone, kiedy wznosi swoje — wyglądające już zdrowiej — spojrzenie.

— Halko, halko, wielki kocie — witam go cicho, mając na względzie, aby nie obudzić Lamara. Z całej naszej trójki ma najwięcej nieprzespanych godzin. Przykucam obok Leo. Podsuwam mu pod nos butelkę z wodą. — Jak się czujesz?

— Jak na kacu — parska. — Co się stało?

— Zmiech był jadowity. Ale bez obaw, Dustin o nas zadbał. Przysłał leki, żebyś się nie posikał przez sen, jak cię kopną halucynki — oświadczam. Leo wykrzywia usta w łuk uznania, gdy wyciągam z kieszeni najświeższą karteczkę. Chce ją ode mnie zabrać, ale odsuwam dłoń, bo nie zamierzam stracić jej ze swojej kolekcji. Odczytuję ją więc głośno. — Co cię nie zatruje, to cię przerazi. I wzmocni — recytuję. Leo chyba łączy styki. — Pamiętasz, jak go drapnął Lunatyk?

Dustin i River dostali wtedy leki. Ich ciała już poznały wcześniej to cholerstwo, więc nowe zadrapania osłabiały chłopców znacznie wolniej. Tak samo, jak możliwe, nasze organizmy poznały jad wodnego zmiecha, dlatego następne potencjalne paranoje będą łaskawsze. Na to liczę.

— No — zipie. — To był ten jeden, jedyny moment w moich życiu, gdy bałem się, że mnie rodzice wydziedziczą. — Unoszę brew w niezrozumieniu. — No, jakby to ująć, gdy nie patrzyli, to zastawiłem nasz dom w dystrykcie, bo mnie odcięli od dostępu do konta, a, że go ledwo używaliśmy, to wiesz, improwizowałem. Dobrze, że się okazało, że dzieci mają limity, więc mój zakład był nieważny, bo miałbym grubą dramę...

Domyślam się więc, na kogo naiwnie postawił.

— ...dziecko, ty jesteś niepoważny — stawiam swój brutalny wniosek. Leo wzrusza od niechcenia ramionami. Potrząsam z pożałowaniem głową, a potem chowam karteczkę do kieszeni i przechodzę do tłumaczeń. — Nieważne, Leo. Są istotniejsze sprawy. Porozmawiamy o twojej głupocie kiedy indziej...

THE SONG OF LUNATICS | THG [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz