ROZDZIAŁ 48

59 10 2
                                    

•— 𓅪 —•
| AYLA QUINN |

To niezwykłe uczucie.

Usłyszeć swoje imię na Arenie. Przypomnieć sobie, że nie jestem tylko trybutką z numerem Dystryktu na ramieniu. Nazywam się Ayla Quinn Crane i wraz z moim kolegą wygraliśmy Głodowe Igrzyska. Nie mogę w to uwierzyć. I pewnie długo się to nie zmieni.

Poduszkowce lądują. Podmuch wiatru niemal przewraca naszą dwójkę. Leo otacza mnie mocniej rękami. Pociąga głośno nosem, a kiedy przechyla swoją głowę, dociera do mnie, że... płacze? Dlaczego on płacze? Przecież wygraliśmy, tak? Wygraliśmy. To powód do radości. Nie powinien płakać. Nie powinniśmy...

Moje gardło także opuszcza obleśnie ciężki wydech. Chociaż ręka okropnie mnie boli, przesuwam ją wyżej, dopóki nie zatapiam palców we włosach Leo. Tulę go do siebie mocno, pozwalając, żeby się wyryczał. Nie zrobi tego później. Nie będzie miał kiedy. Kamery nie zdejmą z niego swoich oczu. Co jednak rozbija mnie najbardziej, Leo nie uderza mnie po dłoni, tak jak zwykł to robić, kiedy ktoś wchodził mu w przestrzeń. On wręcz doprasza się tego minimum bliskości.

Wydaje mi się nawet, że ten drobny gest trochę go uspokaja. Nie przestaję więc tego robić. Niech chociaż przez chwilę poczuje, że kogoś w Kapitolu naprawdę interesuje, co się z nim dzieje.

Patrzę w kierunku nieba. Nie wiszą na nim portrety. Na sklepieniu widnieją nasze imiona i nazwiska, numer Dystryktu i wielki napis: ZWYCIĘZCY. Brakuje tylko fajerwerków.

— Słyszałeś? — szepcę. Przesuwam pocieszająco dłonią po jego włosach. Leo przytakuje kiwnięciem głowy. — Zrobiliśmy niemożliwe — dodaję. Kładę ręce na ramionach chłopca. Odsuwam go powoli od siebie i widząc, z jakim trudem utrzymuje ciężkie od lawendowego pyłku powieki, mówię prosto w jego twarz:

— Wracamy do domu, Leo.

Biedniejsi o siebie, ale wracamy. Świadomi, że prawdziwa gra, gdzie nie bierze się jeńców, czeka na nas poza granicami Areny. Cieszę się więc, że nie zostanę sama. Tak jak dziesiątki poprzednich Zwycięzców, którzy pozostali na zawsze samotni w świecie wykreowanym przez Arenę. Jeden to zawsze więcej niż zero, nawet jeśli mielibyśmy stać się sobie kompletnie obcy. Dobrze mieć poczucie, że gdzieś w świecie jest ktoś, kto doskonale zrozumie, z czym się mierzę.

...to wszystko jest zbyt abstrakcyjne, uznaję w duchu. Takie rzeczy się nie dzieją. Dlaczego akurat Dwójka dostała ten przywilej? Dlaczego Hero mówił, że nie wyjdzie więcej niż jedna osoba? Co on sobie ubzdurał? Czy Prezydent złamałby własny dekret? I czemu wierzę, że jeśli nie on, ktoś zrobiłby to za niego? Dlaczego się boję, że to nie koniec? Dlaczego jestem przerażona, że ta podwójna wygrana wcale nie została nam wręczona? Czemu obawiam się, że to tylko... następne zalepienie naszych oczu lawendowym pyłkiem?

W głowie wybucha mi za wiele pytań, ale odpowiedzi nie chcę poznać. W takich kwestiach wolę ograniczać swoją wiedzę. Dla swojego bezpieczeństwa. Proszę o spokojne życie. Albo dobre. Cokolwiek. Po tym, co mnie tutaj spotkało, chcę zaznać odrobiny czegoś, co mnie nie zabije.

Leo przeciera powieki palcami. Wygląda tragicznie. Ma na sobie pełno drobnych, ale i kilka większych ran. Ta najgorsza, znajdująca się na jego boku, dobija mnie kompletnie. Chłopak zdejmuje z siebie kurtkę. Materiał zaczyna przywierać do krzepnącej krwi; pewnie woli zaoszczędzić sobie potencjalnego bólu w przyszłości. Pomagam Leo ściągnąć rzecz, a potem łapię go za rękę, oblatując badawczo wnętrze jego przedramion. Zmiechy go pożarły. Ugryzienia go pieką. Gdy spoglądam na wnętrze jego dłoni, widzę oparzenia. Zdają się poważniejsze niż te moje, których sama się wcześniej nabawiłam.

THE SONG OF LUNATICS | THG [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz