Rozdział 36: plan "B"

141 9 38
                                    

Kapitan Bruno zmusił nas wszystkich do oglądania meczów: Hiszpania - Włochy oraz Wielka Brytania - Niemcy. Dlatego straciłem prawie pięć godzin dnia, który chciałem poświęcić na zwiedzanie Rzymu. Z drugiej strony, mogłem popatrzeć jak grają inne drużyny. Cicho liczyłem, że wpadnę gdzieś na Gaspara. Jednak nigdzie go nie widziałem. Nawet jeżeli tu był, ciężko go było odnaleźć w tłumie.

Poza tym... o czym byśmy rozmawiali? Co miałbym mu powiedzieć? Jak zacząć tego typu rozmowy? Jedyne czego byłem pewien to fakt, iż Gaspar dał mi ciche przyzwolenie na odezwanie się do niego. Nie chciałem tego popsuć. Musiałem mieć dokładny plan przebiegu rozmowy. W najgorszym wypadku wprowadziłbym go w przeszłość mojego życia, ale bałem się, że odbierze to jako próbę zaskarbienia litości. Dlatego nie chciałem o tym wspominać. W końcu to on ciągle powtarzał, że należy zostawić przeszłość za sobą, gdy już się ją pokona.

Zarzuciłem nogi na siedzenie przede mną, a Marcel podskoczył. Obejrzał się przez ramię.

— Masz ładne buty, ale musisz je zabrać!

— Chcę rozprostować nogi, Calineczko.

— Malwino! — poskarżył się. O moje kolano uderzył clipboard. Syknąłem i zdjąłem nogi z oparcia.

— Zachowuj się, Oliwier — poprosiła.

Mimo wszystko, kilka razy musiałem się przejść dookoła trybun, chcąc rozprostować nogi. Nie wpadłem na Gaspara. Dopiero wieczorem dowiedziałem się, że drużyna francuska już wyleciała do Londynu.

***

Mieliśmy spędzić w Rzymie jeszcze jeden dzień, więc większość z nas wykorzystała ten czas na zwiedzanie i kupowanie pamiątek. Porobiłem mnóstwo zdjęć, które później wylądowały na moim instagramie. Oczywiście nie wszystkie, tylko te najlepsze, które prezentowały mnie jako całkiem dobrego fotografa.

Moją podróż po Rzymie odbywałem razem z Marcelem, Malwiną, Brunonem i Maksymilianem. Był to chyba najlepszy wybór, bo Bruno doskonale wiedział jak dotrzeć do takich obiektów jak Koloseum, Panteon, fontanna di Trevi, łuk triumfalny i Bazylika Świętego Piotra. Zajęło nam to cały dzień, ale nie mogłem narzekać. Dobra, narzekałem jedynie na pogodę, bo było nieprzyjemnie gorąco, ale zaopatrzony w butelki wody, dawało się to jakoś przeżyć.

***

Wylot do Londynu mieliśmy zaplanowany z samego rana. Zaspani, z ciężkimi bagażami, o szarym świecie wymeldowaliśmy się z hotelu, a następnie autobusem dotarliśmy do Aeroporto "Leonardo da Vinci" di Roma-Fiumicino, jak brzmiała oficjalna nazwa w przewodniku. Sama podróż zajęła nam tam prawie godzinę, ale udało nam się dotrzeć na odprawę, chociaż ostatnie metry musieliśmy pokonywać w biegu.

Zapakowani i jedynie z bagażem podręcznym, weszliśmy na pokład samolotu. Latałem już tymi maszynami, więc nie było to dla mnie wielkie przeżycie. Podróżowałem razem z ojcem do Warszawy, Sztokholmu, Rygi i Moskwy, gdzie dawał koncerty, a ja byłem wizytówką jego dobrej, kochanej i ułożonej rodziny. Ciekawe jakbym wyglądał na zdjęciach w tych warkoczykach? Na tle hali koncertowej i w smokingu. Mój ojciec by eksplodował!

— Lecimy — szeptał Marcel, gdy samolot w końcu oderwał się od ziemi. — O słodki Jezu, Matko Przenajświętsza, Józefie przy stajence, naprawdę lecimy!

— Czego się spodziewałeś? — prychnąłem. — To samolot. Jak sama nazwa mówi, sam lata.

Marcel przylepił się do szyby i obserwował oddalający się terminal.

— Cholera — mówił, kręcąc głową. — To niesamowite!

Cmoknąłem i założyłem na uszy słuchawki, aby nie musieć słuchać zachwytów Marcela, który po dziesięciu minutach zasnął.

Ósmy cudOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz