Tratwa Meduzy

21 3 0
                                        

Na kawałku drewna, nadziei hipokryzji 
płynął rozbitkowie w zamglonej swej wizji.

Uratowani, by żyć dla samego życia 
tułaczy na morzu niczego. Brak tu bycia.

Wiatr porwał żagiel zerwany w pośpiechu,
by następnie utonął w fali uśmiechu.

I z nurtem płynął do szlaku dróg końca.
Tak widok się przedstawia w tle złotego słońca.

Trup żywy odzywa się swoim dawnym głosem,
lecz nikt go nie słucha, by umarł ze swym losem.

Inny płacze w kłamstwie swojego przetrwania.
Jeszcze inny wznosi oczęta w geście błagania.

Drugi i trzeci patrzą w dal za widnokręgiem,
krzycząc ze strachu przeraźliwym stękiem.

Kapitan tratwy pije toast, aż do dna,
choć nic przed sobą nie widzi. Znikąd pomocy

A pod nim sto rozrzuconych przez sztorm ludzi.
Giną z rękami ku górze w malarskiej powodzi.

I jest ostatni, który przyjął postać księdza,
słuchając śmierci słów pół martwego młodzieńca.

Lecz on siedzi cicho na uboczu w spokoju,
w rozmyślaniach zatopiony na szaleństwa skraju.

Tak zastygł wpatrzony, pogodzony z losem 
na śmierć czeka i gardzi obrazu patosem. 

Upadek poezjiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz