27. Zostałeś sprawcą największych moich nieszczęść

496 70 151
                                    

Do domu, a raczej precyzyjniej rzecz ujmując, pod kamienicę podjechaliśmy nad ranem. Milan zaparkował przed wejściem, co po prawdzie niewiele mnie teraz interesowało. Chciałam do łóżka, a i nawet to nie. Pragnęłam świętego spokoju, ciszy i samotności. Rawicki wyłączył silnik, chyba, bo niewiele bodźców zewnętrznych aktualnie do mnie docierało. Powiedział coś. Możliwe że miałam zaczekać, a nim się zorientowałam, otworzył drzwi od mojej strony, pomagając wysiąść. Choć w zasadzie to on wyjął mnie z auta.

Nie byłam kaleką, co to to nie. Najwyżej zostałam silnie otumaniona przez zaserwowane leki przeciwbólowe. Zastrzyk prawie nie bolał, a z całą pewnością nie tak mocno, jak bark przed podaniem środka. Na SORze przyjęto nas natychmiast, zresztą chyba mój towarzysz się o to solidnie postarał, robiąc raban na cały oddział, o ile nie szpital. Możliwe i wysoce prawdopodobne, że zostałam wepchnięta przed kolejkę, aczkolwiek nie orientowałam się zanadto, jak to wyglądało. 

Cierpiałam, a tylko na tym bólu potrafiłam się wtedy skupić. Nie umiałam zapanować nad ciałem, chociaż odczuwałam już wtedy dolegliwość odrobinkę słabiej niż początkowo. Już nie przekraczałam bram piekielnych, moszcząc się wygodnie w nagrzanym kotle. Teraz było inaczej, lecz nadal nie panowałam nad sobą.

Diagnoza była jednoznaczna i nawet nie wsłuchując się w słowa przejętego lekarza, potrafiłam określić, że miałam wybity bark. Bezwolnie podparłam się na ciele trwającego przy mnie mężczyzny, przylegając do niego zdrowym ramieniem. Zostałam czymś otoczona w pasie, chyba jego ramieniem, lecz głowy bym za to nie dała. Drugi bark niby też nie miał się już najgorzej, bo został sprawnie oraz szybko nastawiony, ale przede mną jawił się żmudny czas smutku oraz totalnej bezużyteczności. 

Cztery tygodnie, jak się nie myliłam, miało trwać leczenie z rehabilitacją, a to tylko przy dobrych wiatrach. Zerknęłam mimowolnie na moje biedne, poszkodowane ramię, zachodząc w głowę, skąd ja do licha jasnego miałam właściwie ortezę, bo tak chyba nazywało się to dziadostwo usztywniające ramię i blokujące ruchy ręki. Szczęśliwie lewej. Niestety od awantury w Nenufarze aż do teraz w pamięci posiadałam więcej luk, niż nazbierałam ich przez cały swój żywot.

- Chodź, sówko – polecił cicho i spokojnie jakiś głos przebijający się przez mgławicę otaczającą mózg. Milan nawet nie został natychmiastowo rozpoznany, choć niby wiedziałam, że to on prowadzi mnie chodnikiem prosto do budynku. – Jeszcze tylko kawałek.

Przystanęłam, nie wiedząc nawet po co ani dlaczego. Odwróciłam głowę, dostrzegając światła podjeżdżającego samochodu. Jasne auto zaparkowało też przy chodniku za naszym albo raczej za wozem Rawickiego. Ktoś z niego wyszedł, kilka osób, ale nawet nie patrzyłam, mając problem z utrzymaniem powiek w górze. To cholerstwo nazywane dla zmylenia lekiem było zdumiewająco silne, skoro ścięło mnie z nóg.

- Nie wygląda dobrze – powiedział ktoś, ale policzek wtuliłam już w ciało stojące przy moim. Prawdopodobnie też obśliniałam ciemną koszulę, w ogóle się nie krępując brakiem wytworności zachowywanej w towarzystwie. – Może powinniśmy ją zanieść?

- Damy radę – odparł ten wcześniejszy głos. – Prawda, sówko?

Prawda? Pytanie rozbrzmiało w głowie, lecz głos nie należał do podświadomości. To był ten sam, który kazał mi się nie uginać i nie cofać. Teraz za tamte złote rady pragnęłam dopaść gnoja, a następnie powyrywać mu wszystkie odnóża. Niestety, nie byłam w stanie tego zrobić, podobnie jak ciało odmówiło współpracy przy udzieleniu responsu.

- Czarno to widzę, Mil – stwierdził ktoś inny. – Ona nawet nie reaguje.

- Dostała silne leki przeciwbólowe – poinformował pierwszy głos znajdujący się najbliżej, bo nieznacznie nad moim uchem. – Co z klubem?

Zapieczętowani krwią. Tancerka strzygonia. TOM I [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz