Kiedy w końcu nadeszła wiosna, wraz z Mireu byliśmy zmuszani przez rodziców do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Tylko w deszczowe dni pozwalali nam grać na komputerze lub przeglądać komiksy. Właśnie dlatego Mireu pewnego dnia postanowił, że nauczy mnie jeździć na rowerze. Nie miałem roweru, więc przyjaciel pożyczył mi swój stary rower. Obiecał nawet, że mi go odda, ponieważ na komunie dziadkowie obiecali, że kupią mu nowy. Też chciałem mieć komunię, bo chciałem dostać rower, jednak tato powiedział, że do komunii chodzą tylko ochrzczone dzieci wierzące w Boga, a ja nie miałem ani chrztu, ani w niego nie wierzyłem. Właśnie dlatego pozostawał mi jedynie stary rower Mireu.
Naukę jazdy na rowerze rozpoczęliśmy na ulicy pod domem Mireu. Przyjaciel pokazał mi jak wsiąść na rower, gdzie są hamulce, wyjaśnił pokrótce, jak to wszystko działa. Niektóre rzeczy już wiedziałem, ale nie mówiłem mu tego, ponieważ wydawał się bardzo szczęśliwy w roli nauczyciela.
– Odepchnij się, ja zacznę cię pchać, a ty pedałuj, dobra?
– Dobrze – zgodziłem się bez chwili zastanowienia.
Ostatni raz rozejrzeliśmy się, czy nie nadjeżdża żaden samochód i przeszliśmy do realizacji naszego planu. Odepchnąłem się od ziemi, a Mireu chwycił za bagażnik roweru i zaczął go pchać. Czarne koła kręciły się, przyjemnie klekocząc, gdy niezdarnie układałem stopy na pedałach. Kiedy w końcu mi się udało, zacząłem przebierać nogami, nabierając prędkości. Chłodny wiosenny wiatr rozwiał czarne włosy, a mój śmiech zaczął się nieść wzdłuż całej ulicy.
– Naprawdę jadę na rowerze! – zawołałem radośnie. – Mireu! Jadę na rowerze!
Odwróciłem się, by spojrzeć na Mireu, ale jego wcale nie było przy bagażniku. Stał kilka metrów za mną z czerwoną twarzą i dyszał ciężko, poprawiając zsuwające się z nosa okulary. Poczułem, że paraliżuje mnie strach. Nie wiedziałem, co dalej. Przyjaciel nie powiedział mi, co mam robić, kiedy zacznę już jechać.
– Youngho! Patrz przed siebie! – wrzasnął. – Zaraz wjedziesz w...
Nie zdążył. Zagłuszył go huk roweru wpadającego prosto na bramę wyjazdową przy domu państwa Łukasiewiczów, a następnie mój głośny płacz. Mireu podbiegł do mnie, dysząc, jakby właśnie przebiegł maraton, i zaczął podnosić rower, który przygniótł mnie do podjazdu wyłożonego szarą kostką. W końcu wszystko w tym kraju było szare.
– Kurczaki, Youngho, nic ci nie jest? – zapytał, odrzucając rower na bok, i zaczął oglądać moje obdarte dłonie i kolana. – Matka mnie zabije.
– Boli! – krzyknąłem, patrząc, jak krew brudzi rękaw błękitnej bluzy.
– Dasz radę dojść do domu? Pomogę ci.
Skinąłem głową, pozwalając, by Mireu przerzucił moją rękę przez ramię, a następnie podniósł z ziemi. Był cały spocony, a jego okrągłe policzki zdobiły czerwone wypieki. Kiedy nawiązaliśmy kontakt wzrokowy, pomyślałem, że zazdroszczę mu ich. Tych rumieńców, które tak często znaczyły jego twarz. Były bardzo ładne. Przypominały mi dobrze wypieczone racuchy z jabłkami. Zawstydziłem się tą myślą, więc przeniosłem wzrok na leżący na ziemi rower, którego przednie koło było mocno wygięte.
– Zepsułem ci rower – powiedziałem, pociągając głośno nosem, z którego wypływały smarki.
– To tylko głupi rower, widziałeś swoje kolana? Podarłeś spodnie, twój tato na pewno będzie zły. A moja mama to już w ogóle.
– Powiedzmy, że to moja wina. Sam chciałem nauczyć się jeździć.
– Ale to ja wsadziłem cię na mój rower.
– Bo jesteś moim przyjacielem.
– Mireu, co tam się... – Jak na zawołanie dobiegł nas głos pani Sory. – Na Boga, Youngho! Jak ty wyglądasz? Co się stało?
Kobieta zaczęła biec w naszym kierunku, żeby jak najszybciej do mnie dotrzeć i obejrzeć obdarte kolana i dłonie.
– Przewróciłem się na rowerze – odpowiedziałem. – Bardzo przepraszam, rower się chyba popsuł.
– Nie przejmuj się teraz rowerem. Chodź do domu, trzeba to przemyć wodą utlenioną*.
(*Nie wolno przemywać ran wodą utlenioną, jednak właśnie tak się robiło w roku 2007, w którym dzieje się akcja tego rozdziału.)
– Oj, będzie bolało – mruknął Mireu.
– Cicho bądź – warknęła na niego pani Sora. – Jak wda się zakażenie, to dopiero będzie bolało. Dasz radę iść?
Skinąłem głową i bardzo pomału z pomocą Mireu dotarłem do domu państwa Kim.
Oczywiście mój najlepszy przyjaciel miał absolutną rację. Oczyszczanie obdartych dłoni oraz kolan, które były całe brudne od piasku, bolało. I to bardzo bolało. Bardziej niż samo ich obtarcie. Mimo to dzielnie znosiłem ten ból, patrząc, jak na ranie tworzy się piana, kiedy pani Sora polewała ją wodą utlenioną. Nie płakałem, jedynie krzywiłem się i ściskałem dłoń Mireu, który znosił patrzenie się na moje rany gorzej niż ja.
Na szczęście nikt nie był na mnie zły, że zepsułem rower. Jego przednie koło było mocno wygięte, ale wszyscy o wiele bardziej przejmowali się moimi zaklejonymi kolanami oraz poobdzieranymi dłońmi. Nawet mój tato, który zamiast się na mnie złościć, kupił dla wszystkich lody na pocieszenie.
CZYTASZ
LIKE A FLOWER IN THE RAIN
Romance『zaĸończone, вoy х вoy』 Ludzie są jak kwiaty, a miłość jak deszcz. Nie sposób żyć bez deszczu, ale czasami zwykły deszcz zmienia się w ulewę. Jeśli kwiat jest słaby, nie przetrwa ulewy. Youngho przeprowadza się z Korei Południowej do Polski w wieku...