Rozdział 5 - Wojna to piekło

8 2 0
                                    

Był już wrzesień przedostatniego roku szkolenia na super żołnierzy, ćwiczenia stały się już dla nas łatwe, a wiedza wojskowa banałem, który rozumieliśmy już w pełni i wydawało się, że nic nas już nie zaskoczy, ale jednak…
Jak zwykle o 20:00 wracaliśmy na kolację – były pewne zmiany w harmonogramie – jednak coś było inaczej niż zwykle. Nie wiedzieliśmy co, ale odczuliśmy zmianę, może było to podejście dowódców, może szósty zmysł? Dalej nie wiemy… Ta zmiana została ogłoszona w trakcie wieczornego apelu, otóż zostaliśmy włączeni do wojska jako jednostka specjalna, która miała wykonywać działania na wielu frontach, często działając za liniami wroga, bez kontaktu z dowództwem. Coś takiego było jednym ze schematów na szkoleniu, ale teraz mieliśmy to przetestować w rzeczywistości. Zaskakująco szybko, bo już w pierwszym tygodniu zaczęto uzbrajać jednostki treningowe w całej Polsce w dowolnie wybraną przez nas broń. Mogły to być pistolety, karabiny, czy nawet LKMy. Do naszej jednostki bronie te docierają najszybciej, ze względu na najdłuższy czas treningu i chęć jak najszybszego włączenia do walki nowych oddziałów. Rosja rosła w siłę, więc równie szybko zaczęto nas transportować do krajów NATO, które miały najtrudniej, między innymi do Finlandii, Litwy, Ukrainy, ale również do walki w Afryce, gdzie wrogowie zajęli już znaczne obszary. Mój oddział składał się oczywiście z Chrisa, Toma i Pete'a, nie był więc zbyt liczny. Zostaliśmy jednostką specjalną, która nie musiała być liczna, bo mogliśmy polegać na sobie nawzajem. Panowało ogólne poruszenie, bo wszyscy chcieli iść walczyć, a oddziały były odbierane po 2 – 3 dziennie, więc nikt nie wiedział, co przyniesie jutro…
Po 2 tygodniach przychodzi pora na nas, przyjmujemy oficjalne wcielenie do wojska , oraz nazwę oddziału – „wolfs” – decyzja nie zależała od nas, ale i tak była całkiem okej. Wyruszamy 4 października o godzinie 21:00 do Afryki, do Egiptu, gdzie siły zachodnie walczą z Rosjanami. Mieliśmy strasznego pecha, bo front Afrykański był najbardziej wycieńczający dla żołnierza, na dodatek był to front na którym występowało najwięcej ruskich czołgów i pojazdów opancerzonych. Samolot ląduje na pustynnym lotnisku o 2:00 w nocy, jest oczywiście ciemno, przez co widzimy mnóstwo pożarów na pustyni zaledwie 10km dalej. Z lotniska szybko trafiamy do budynku dowodzenia, gdzie otrzymujemy pierwsze rozkazy, przydział w barakach i manierki do picia, potem mamy 3 godziny na spanie i o 6:00 zaczynamy pierwszą w naszym życiu wojnę. Przylatuje śmigłowiec, który wysadza nas dwa kilometry od frontu na łące przy mieście Kambut, dalej nie może lecieć ze względu na ostrzał. Idziemy więc te dwa kilometry do bronionego przez nas miasta i zaczyna się piekło… Od razu otrzymujemy nakaz wspomagania walczących w pierwszej linii i odciągania martwych, lub rannych – już to nie zgadzało się z tym co mówili w filmach, nie było tu bohaterskich czynów, były tylko kule z broni i mnóstwo martwych żołnierzy, którym często brakowało kończyn, a czasem nawet głów. To było tak ekstremalnie brutalne, że wszyscy zaczęliśmy się zastanawiać, czy jesteśmy w stanie nie zwymiotować, albo uciec z pola walki. Ale zostaliśmy i pomagaliśmy medykom w ratowaniu rannych. Oczywiście nie w pierwszej linii, ale w drugiej, bo to tu były namioty szpitali polowych i studnie z wodą. Tak mija pierwszy tydzień, tylko pomagamy medykom i mechanikom, nie wiedzieliśmy, że za pięć godzin będziemy robić zupełnie co innego, na dodatek nie wszyscy…
Budzimy się o 6:00, a raczej zostajemy obudzeni przez nalot rosyjskich samolotów. Bez śniadania, zabieramy tylko broń, wyposażenie potrzebne do walki i manierki z wodą, bo nie wiemy, kiedy się przydadzą i lecimy z tym razem na front. Tam wchodzimy do piekła, żołnierze strzelają do siebie już od trzech godzin i nie zapowiada się, żeby przestali. Na granicy miasta sojusznicze siły zbudowały prowizoryczne okopy i betonowe osłony, za którymi można było bezpiecznie się chować przed bronią do kalibru 30mm. Od razu po przybyciu wskakujemy za nie, by nie oberwać już w pierwszym dniu naszej walki na froncie i zaczynamy powolne i żmudne wyłanianie się niespodziewanie i oddawanie raczej krótkich serii w pojedynczych wrogów niż niecelnych długich serii, na które tylko marnowalibyśmy amunicję. Zgodnie z tym co było na szkoleniu szczególnie dbamy o nawodnienie i o samopoczucie, ale jest dobrze. Wychylam się, oddaje krótką serię z mojej M4 i szybko chowam się z powrotem.
O dziwo nie dostaje, chociaż nie każdy żołnierz ma takie szczęście, bo Rosjanie nawalają do nas z wszystkiego co mają, od broni lekkiej do działek 23mm. Walczymy tak od trzech godzin, co jest męczące, ale gdy otrzymujemy komunikat o zbliżającym się czołgu to nagle wszyscy się ożywiamy, bo nie wiedzieliśmy jeszcze walki z pancerną bestią. 30 minut później głośny huk i budynek zostaje wysadzony przez czołgowy pocisk przeciwpiechotny od którego ginie jakieś dwanaście żołnierzy. Jako, że chwilowo nie ostrzeliwuje nas piechota wyskakuje zza osłony i podbiegam do czołgu. Aby go zniszczyć potrzebuje silnego ładunku wybuchowego, lub granatu przeciwpancernego, który na szczęście każdy otrzymuje rano w ilości dwóch. Wrzucam go więc – zgodnie ze szkoleniem między wieżę, a kadłub, bo w nim siedzi cała załoga. Padam na glebę i po chwili dochodzi do eksplozji, jednak czołg jedzie niewzrószony dalej i rozumiem, że pancerz po prostu wytrzymał. Trochę mnie to zaskoczyło, bo granaty miały mieć 100% skuteczność, ale po sekundzie się otrząsam i wracam za barykady. Czołg zostaje zniszczony kilka sekund później granatem przeciwpancernym innego żołnierza wrzuconym pod niego, zapamiętałem to. Znowu zaczyna się ostrzał naszych pozycji, ale po chwili dostajemy bardzo złą wiadomość, mianowicie do miasta zbliżają się Rosyjskie bombowce, by nas zbombardować i umożliwić Rosjanom drogę dalej. Było to równoznaczne z nakazem wycofania się dla oddziałów takich jak nasz, co oczywiście robimy. Na froncie zostają tylko Ci co chcą utrzymać front gdyby Rosjanie poprzedzili nalot atakiem piechoty. Reszta idzie w głąb miasta, na północ niosąc rannych, po drodze na kilka minut przed bombardowaniem udaje nam się uzupełnić wodę i oddać rannych do szpitala polowego, po czym oczywiście ruszamy jeszcze bardziej wgłąb miasta chcąc się z niego ewakuować. Ale ostrzeżenie nadchodzi za późno i nasze samoloty nie dają rady strącić wroga z nieba, rozpoczyna się bombardowanie całego obszaru centrum miasta i jego przedmieści, co oznacza, że osoby na froncie są najbezpieczniejsze, a my w najgorszej możliwej sytuacji. Przed uderzeń bomb w ziemię udaje nam się tylko schować między ruinami wieżowców i mieć nadzieje na przetrwanie. Razem z nami chowa się kilku weteranów, ale również rekruci z innych oddziałów, którzy trafili do Afryki z innych państw Europy. O 14:00, gdy wszyscy już wiemy, że szansa na przeżycie jest mała bomby zaczynają trafiać w cele… Jednym z nich był dawny szpital znajdujący się w budynku naprzeciw naszej kryjówki, ale „głupie bomby” oczywiście nie trafiają precyzyjnie i jedna z nich wpada do naszego wieżowca i wybucha pięćdziesiąt metrów obok nas. Zapada ciemność, a ostatnią rzeczą jaka słyszę jest krzyk kilku osób, ale w szczególności Chrisa.

Next generation - Project SoldierOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz